piątek, 24 grudnia 2010

Wesołych Świąt!!!

Życzymy wszystkim pogodnych i radosnych Świąt Bożego Narodzenia. Niech będą niezwykłe, niech się rodzą marzenia i nadzieja na ich spełnienie, a ciepło i miłość nie opuszcza serc przez cały nadchodzący Nowy Rok.

środa, 17 listopada 2010

Tour de Sumatra

Nasz prom wyglądał jak żółty wehikuł czasu. Już na wstępie załoga próbowała wyciągnąć dodatkowe pieniądze za bagaż, ale przezornie odmówiliśmy. Oczywiście opłata ta była wliczona w cenę biletu. O dziwo, mimo nieciekawych warunków wewnątrz, dostaliśmy obiad w postaci smażonego ryżu. Prawie cztery godziny bujania w ciasnym, zamkniętym pomieszczeniu i dotarliśmy do portu Dumai. Sposób rozładunku powalił nas na łopatki. Torby i pakunki były “ślizgane” po desce przerzuconej z burty na pomost. Gdy wchodziliśmy do budynku terminalu za nami rozległ się rumor. Chyba jakaś torba wylądowała w wodzie… Na bilecie wyraźnie było napisane, ze bagaże nie są ubezpieczone i firma nie ponosi odpowiedzialności za żadne uszkodzenia…


W porcie panował niewyobrażalny hałas. Nawoływania, krzyki, dźwięk silników i mnóstwo ludzi biegających tam i z powrotem. Najwyraźniej lokalni orientowali się tu doskonale, ale my, jedyni biali, oszołomieni byliśmy chaosem. Za moment znalazł się bus jadący do centrum, a właściwie to kierowca znalazł nas. Nic to nie kosztowało, pod warunkiem, ze jadąc w dalszą trasę skorzystamy z usług tej samej firmy. Innej opcji póki co nie było, więc zaopatrzyliśmy się po drodze w mapę, zmieniliśmy pojazd na powiedzmy “dalekobieżny” (czyli wyposażony w całe siedzenia, nawet rozkładane!) i ruszyliśmy wieczorową pora wgłąb wyspy. Celem naszym była miejscowość Bukittinggi, oddalona od portu około 360km, położona wśród wulkanów we wschodniej części Sumatry.
Jeśli ktoś ma ochotę narzekać na polskie drogi to polecam przejażdżkę po Sumatrze. Dziury, to mało powiedziane, wyrwy pasują lepiej, a asfalt, który pojawiał się i znikał, bardziej przypominał fale niż powierzchnię płaską. Jadąc więc slalomem, od lewej strony drogi do prawej i odwrotnie osiągaliśmy zawrotną prędkość 20km/h. Z zapowiedzianych 7,5 godz zrobiło się prawie 11. O 3 nad ranem kierowca zatrzymał się na obrzeżach miasteczka i oznajmił, że to koniec. Jak się potem wielokrotnie okazywało tutejsi kierowcy nie mają nawyku kończenia trasy na stacjach. Cóż, do rana jeszcze trzy godziny, pomaszerowaliśmy do centrum i tam zabunkrowaliśmy się w czymś, co przypominało dworzec. Było przynajmniej czysto i sucho. Tak siedząc na schodkach uśmiechnęliśmy się do siebie, bo dotarło do nas, ze właśnie dziś nie dość, że opuściliśmy kontynentalną Azję, to jeszcze przekroczyliśmy równik!!

Rozległ się dźwięk porannych modlitw w pobliskim meczecie i zaczęło świtać. Z czarnej, bliżej nieokreślonej nicości wokół miasta zaczął wyłaniać się pewien kształt. Spowity chmurami, opleciony snującymi się mgłami, w złotym świetle wschodzącego słońca, górując nad całą okolicą stał olbrzymi wulkan. Wyglądał przepięknie.


Ulice zaczęły się szybko zaludniać. Na chodnikach rozlokowały się kobiety sprzedające owoce i warzywa, a ciszę zastąpił warkot silników, dźwięk klaksonów i krzyki sprzedawców. W kraju, gdzie kawa nie kosztuje nawet złotówki można pozwolić sobie nawet na dwie. Nieco ożywieni zasięgnęliśmy języka w informacji turystycznej i po tej wizycie postanowiliśmy zostać tu dwa dni. Ulokowaliśmy się w małym, niedrogim hosteliku. Było tam skromnie ale ten widok… Zamiast dwóch ścian mieliśmy okna, a za nimi – wulkan. Tego dnia mimo zmęczenia poszliśmy na spacer i zobaczyliśmy przepiękna dolinę wyrytą jak w glinie, rozciągającą się u podnóża miasteczka oraz “Japoński tunel”, ponad kilometrowej długości podziemne przejścia. Do tego obiad za pięć złotych i niczego więcej nie było nam potrzeba. Plan na dzień następny był napięty, a komunikacja autobusowa średnio zorganizowana, poza tym mając na uwadze to, że ceny w tym kraju ustalane są na podstawie tego jak wyglądasz i potrafią być bardzo wygórowane (biały=bogaty) więc padł pomysł wypożyczenia motoru…
Pod drzwiami wypożyczalni staliśmy jeszcze przed otwarciem. Nie spodziewaliśmy się, że to takie proste. Płacisz, zakładasz kask i wyjeżdżasz. Poza tym bardzo spodobała nam się cena, 20zł za dzień plus koszty paliwa, czyli około 1,5zł za litr. Nieźle nie? No to dzida!

Na początek wybraliśmy się do jaskiń Indah Cave. Przy skręcie z głównej drogi do naszego miejsca docelowego pojawiła się pani chętna do pobierania opłat za wstęp. Oczywiście bez żadnego uniformu, z dzieckiem na rękach. Cena z początkowych 10000 IDR spadła do 4000 IDR za osobę po protestach z naszej strony. Kiedy my z kolei poprosiliśmy panią o bilecik, w końcu skoro płacimy to wymagamy potwierdzenia za co, żadnego takiego nie miała. Wsiedliśmy na motor i pojechaliśmy. Niestety takie sytuacje zdarzają się tu co krok.
Jaskinie pięknie oświetlone były tylko na zdjęciu, a teraz panował tam mrok. Powoli zagłębiliśmy się w korytarze wypełnione kwiczeniem i furkotem skrzydeł tysięcy nietoperzy latających nam tuż nad głowami. Zapach, a własciwie smród przyprawiał o zawrót głowy, ale było warto, gdyż takich kolonii nietoperzy (obejrzanych w świetle lampy z aparatu) nigdy nie widzieliśmy.


Kolejnym przystankiem na naszej drodze była Harau Valley. Naszym oczom okazała się dolina, pomiędzy której strome ściany wciśnięte były pola ryżowe. Widok, jaki kiedyś mogliśmy zobaczyć tylko w telewizji. Życie najwyraźniej płynęło tam bardzo spokojnie wypełnione ciężką pracą na polach. Zmierzaliśmy ku zapierającym dech w piersiach wodospadom, lecz kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się pozostała z nich tylko mokra ściana, z powiedzmy basenem u podnóża oraz schodami donikąd pośrodku. Ehh, no trudno, i tak było pięknie! Stamtąd ruszyliśmy naszym bzykiem zobaczyć pałac oraz domy ze strzelistymi, jak rogi byka dachami dzieło ludu Minangkabau. Przyznam, że takiej precyzji, dbałości o detale i pięknego wykończenia nie widzieliśmy nigdy. Sam pałac, mimo, że był repliką wyglądał imponująco. Zadziwiający był również fakt, że stał na gigantycznych palach, jak z resztą wszystkie inne budynki. Po drodze, w Batu Sangkar mijaliśmy wiele nowych i starych, czasami rozpadających się już domów i wszystkie miały te cudowne dachy i rzeźbione ściany. Kraina jak z bajki. Nawet trafiliśmy na zajęcia sztuk walki dla dzieci. Niestety pogoda popsuła nasze plany i zamiast nad jezioro musieliśmy zawracać do miasteczka. Nie było to niestety łatwe, zachmurzyło się, zaczął zacinać deszcz i zrobiło się bardzo zimno. W połączeniu z jazdą na motorze, zapadającym zmrokiem i przeraźliwie zatłoczonymi drogami nie było to przeżycie zaliczane do najprzyjemniejszych. Po niesamowicie długiej drodze powrotnej, cali w wyziewach z rur wydechowych przestarzałych ciężarówek, ledwo zipiących autobusów i busów przeróżnej marki, opryskani błotem, skąpani w kałużach i druzgocząco zmarznięci dojechaliśmy do wypożyczalni, by oddać motor. Mimo wszystko, było super!


Następnego dnia postanowiliśmy pojechać niewiele dalej, mianowicie nad dwa, nieco wyżej położone jeziora i tam spędzić noc. Jednak nie wzięliśmy pod uwagę, że w Indonezji nic nie jeździ na czas, a poza tym nawet jak już jedzie, to nigdy nie wiadomo kiedy dojedzie. Dlatego wylądowaliśmy w małym miasteczku tuż przed nadejściem nocy. Dworzec był wyludniony i żaden autobus nie jechał w pożądanym przez nas kierunku. Sprawdziliśmy ceny jedynego, najbliższego hotelu i wcale nie były one zachęcające. Ciekawie to nie wyglądało. Kiedy tak szliśmy po prostu przed siebie szukając innego lokum, zatrzymał się samochód z propozycją zawiezienia nas do innego hotelu. Przezornie zapytaliśmy o cenę, nie chcąc przepłacać i kierowca pokazał nam trzy palce. Ok, za trzy tysiące (mniej więcej 1PLN) mogliśmy jechać, zwłaszcza, że to cena standardowa na niewielkich miejskich dystansach). Kiedy wysiedliśmy, Paweł zapłacił panu, a ten zaczął na nas krzyczeć. Sytuacja zrobiła się bardzo nieciekawa. Kierowca żądał 30000, czego my z pewnością nie chcieliśmy mu dać. Przesadzał i to zdrowo. Za dwa bilety autobusowe z innego miasta zapłaciliśmy 24000. Poza tym cena hotelu również nie była w zasięgu naszych możliwości - 300 tys. W końcu doszło do tego, że nie chciał już żadnych pieniędzy, chyba się obraził. A my, wciskając mu te trzy tys. odeszliśmy stamtąd w ciemną noc. Tęgich min nie mieliśmy. Miasteczko rozwleczone było niezmiernie, bardziej wyglądało jak większa wioska. Co chwila ktoś zatrzymywał się, aby zagadać, zewsząd dobiegały nas krzyki "helo mister". Byli niesamowicie natrętni i zupełnie nie pomocni. Potrzebny nam był jedynie mały skrawek miejsca na namiot, ale w kraju, gdzie każdy centymetr gruntu jest dżunglą, polem ryżowym albo domem były to chyba zbyt wygórowane marzenia. Raz już byliśmy blisko sukcesu, zapytaliśmy ludzi o możliwie najbliższy i najtańszy hotel, coś mówili, że dalej i że chętnie nas zawiozą na motorach, oczywiście za opłatą, stawiając większy nacisk na kwestię podwiezienia niż pokazania hotelu. Zrezygnowaliśmy. Nie mieliśmy czasu i ochoty na powtórkę historii sprzed zaledwie kilku minut.
Idąc tak trochę bez celu podjechał kolejny motocyklista z kolejnym "helo mister". Stwierdził, że możemy spać u niego w domu, że mieszka sam. Hmmm, zastanawialiśmy się , czy mu zaufać. Czasem w dziwnych sytuacjach zaufanie komuś zupełnie obcemu przychodzi łatwiej, czasem trudniej. Tym razem było już ciemno, wszyscy chcieli wzbogacić się naszym kosztem, a my nie czuliśmy się w tym miejscu zbyt pewnie. Odmówiliśmy mieszkania, ale zapytaliśmy o miejsce na namiot. Odparł, że nie ma problemu. Lepsze to niż nic. Mijaliśmy kolejne ulice i skrzyżowania, powoli zgiełk miasta pozostawał w tyle, latarni było coraz mniej...a my szliśmy i szliśmy, tylko dokąd? Tego było już na wiele, zawołaliśmy naszego "przewodnika" z zamiarem poinformowania go, że my wracamy. Jednak on gestem wskazał nam domek nieopodal. Wytłumaczył, ze to dom jego przyjaciół. Tuż obok był skrawek trawy w sam raz na nasz namiot. Uff!!!


Z ulgą zaczęliśmy rozkładać rzeczy, a wokół nas zaczęli pojawiać się coraz to nowi ludzie. Im więcej namiotu rozbiliśmy, tym więcej i więcej ich było. Otoczyli nas tak ciasnym kręgiem, że nie mogliśmy nawet przejść dookoła, aby napiąć naciągi! Robili zdjęcia, dotykali nas, zagadywali po swojemu, a dzieciaki szczekały i popiskiwały ku swej wielkiej uciesze, widząc nasze zdziwione miny. W przeciągu 10 min. Zebrała się około setka ludzi. Przychodzili pieszo, przyjeżdżali motorami, a każdy samochód stawał na poboczu drogi. Jakiś koszmar. Nie było szans na spokojną noc! W pewnym momencie podeszła do nas kobieta, mówiąca po angielsku. Powiedziała, że to nie jest dobry pomysł, aby spać w tym miejscu, i że zabierze nas do swego domu. Kiedy zapytaliśmy za ile, stwierdziła, że nie chodzi jej o pieniądze, a jedynie o pomoc dla nas. Nie myśleliśmy długo, jak najszybciej spakowaliśmy się i najpierw Paweł na motorku z jej bratem, potem ja i ona odjechaliśmy z tego dziwnego miejsca.
W drodze uprzedziła, że dom nie jest najpiękniejszy i dużo zaoferować nam nie może, ale ufa, że to wystarczy. Absolutnie nie mieliśmy z tym problemu. Rzeczywiście był to prosty budynek, zmontowany z desek, blachy i wszystkiego innego. Przyłączony do niego był mały bar, w którym kobiety przyrządzały posiłki na sprzedaż.
Dziewczyna miała na imię Sylvi i byłą muzułmanką. Opowiedziała, że kiedy siedziała w domu i czytała Koran, przybiegł jej młodszy brat z wieścią, że widział białych turystów i wielkie zbiegowisko. Sylvi bez wahania stwierdziła, że musi nam pomóc. Zdawała sobie sprawę, że nie zaznamy tej nocy spokoju w miejscu, w którym chcieliśmy spać, z jednego prostego powodu. Mianowicie, do tego miasteczka nie zajeżdża żaden turysta, podróżnik, a Ci wszyscy gapie stali tam, bo zobaczyli białego turystę po raz pierwszy w życiu.
Jeszcze tej samej nocy musieliśmy pojechać do Lidera społeczności, ponieważ Sylvi miała obowiązek poinformowania go, że ma gości. Byliśmy nieco zdziwieni, ale spiliśmy razem herbatkę i wróciliśmy na durianową ucztę!
Nadeszła chwila, która nie miała nadejść nigdy. Nie mieliśmy w planach próbować durianów. Ich silny zapach nie przypadł nam do gustu, ujmując to delikatnie. One po prostu śmierdziały. I nikt nie zdołał nas przekonać, że są słodkie i smaczne... Jednak dziś nie mogliśmy odmówić.
Paweł pierwszy, już widziałam po minie, że dobrze nie jest. Po kawałku uznał, że wystarczy. Ja wstrzymałam oddech, aby nie czuć zapachu i ugryzłam. O mało zawartość mego żołądka nie ujrzała świata. Jak dla mnie, smak przypominał najgorszy syrop z cebuli jaki w życiu piłam! Paweł był troszkę bardziej przychylny, ale to tylko dlatego, że jako dziecko lubił syrop z cebuli. Więcej już nie przełknęliśmy.
Rankiem, sprawdziliśmy rozkład jazdy autobusów dalekobieżnych. Zmierzaliśmy w stronę Javy. Około 13 pojawił się nasz autobus, ale przedtem, mama Sylvi zadbała, abyśmy nie wyruszyli z pustymi żołądkami, oraz aby te żołądki były pełne również podczas jazdy, pakując nam ryż i rybę. Byliśmy im tacy wdzięczni za pomoc. Po raz kolejny trafiliśmy na cudownych ludzi! I jak tu nie wierzyć, że Ktoś nad nami czuwa?

Ale jak wiadomo, "co za dużo, to nie zdrowo", albo "równowaga w przyrodzie musi być",bo kiedy dojechaliśmy do Lubuklinggau późną nocą, nie mieliśmy gdzie spać. Wysadzili nas gdzieś za miasteczkiem, w przydrożnej restauracji. Padał deszcz. Ludzie próbowali nam pomóc, oferując, że zabiorą nas do hotelu za "jedyne" 100tys (to dużo za dużo). Kiedy odmawialiśmy, mimo tego, że zeszli z ceny, stwierdzili, że podwiozą nas za darmo. Uuuuuu. Tego jeszcze nie w tym kraju nie było. Pojechaliśmy w poszukiwaniu taniego hostelu. Pierwszy był pełny, drugi był również pełny, tak jak trzeci, czwarty i piąty, z tym wyjątkiem, że ten był horrendalnie drogi. Poprosiliśmy, żeby wysadzili nas na posterunku policji. W końcu, dlaczego by nie zapytać tam o nocleg. Policjant popatrzył, porozmawiał z kierowcą i rzekł, żebyśmy wracali do restauracji, że tam będzie bezpiecznie poczekać do rana. Rad nie wola zabraliśmy się z powrotem i ślęcząc przy stoliku z kawą przekiwaliśmy się do świtu. Teraz tylko 10km do miasteczka i ruszamy pociągiem dalej.

A kolej tutaj szałowa nie jest. Są trzy rodzaje pociągów. Economy, bussines i excecutive. Ostatni jest wyposażony w wygodne fotele, do wagonu nikt oprócz pasażerów nie ma wstępu, chłodek zapewnia klima. Bussiness nie jest już tak wygodny i elegancki, wszyscy łażą po wagonie i klimy już brak. Economy z kolei, rzeczywiście jest ekonomiczny ale wszyscy, z gigantycznymi torbami pełnymi warzyw, owoców, śmierdzących durianów wsiadają do jednego wagonu, w którym wiadomo, nie ma co się nawet spodziewać klimatyzacji, a wszystkie wiatraki dziwnym trafem nie działają. Zatrzymuje się na każdej stacji, a nawet i bez stacji, a w środku non stop kursują ludzie sprzedający jedzenie, picie i wszystko inne. Żeby nie było nudno, co 10 min jakaś grupa z gitarą lub czymkolwiek nadającym się do grania przechodzi i trąbi do ucha z nadzieją na zapłatę. Ponadto w powietrzu można siekierę zawiesić, bo palenie papierosów to tutejsze hobby narodowe. Czyli economy do Prabumulih ,jak nam powiedziano 5 godz max.
Kłamali! Spędziliśmy w tej metalowej puszce prawie 8. Oprócz wyż. wym. atrakcji mieliśmy gratis w postaci chłopaka w różowej obcisłej sukience i jego chłopaka (siedzieli na przeciwko), oraz pewnej dziewczyny niezdrowo napalonej na Pawła, która stwierdziła, że jest on tak przystojny i ma tak piękny nos, że chce z nim wracać do Polski.... Poza tym jesteśmy gwiazdami indonezyjskiego facebooka, bo codziennie minimum kilka osób pytało nas, czy mogą sobie z nami zrobić zdjęcie, szepcząc pod nosem "facebook", czego również nie omieszkali zrobić wszyscy siedzący obok w pociągu. Taa... było ciekawie!

Jako, że trochę musieliśmy pospieszyć przez tą Sumatrę, a jest ona taaaaaka wielka, jeszcze tego samego dnia przesiedliśmy się na nocny pociąg, tym razem bussiness (economy w nocy nie jeżdżą). Najgorszy jednak był zakup biletów. Zanim okienko zostało otwarte dla ogółu podróżnych , dopadli do niego kolesie, niektórzy o nieciekawej aparycji ubrani w skórzane kurtki, ba i czasem mokasyny. Coś wyglądało znajomo. Wykupywali bilety masowo, po czym odsprzedawali je za wyższą cenę! I było to dla wszystkich tak normalne i oczywiste, jak to że w nocy jest ciemno. Co kraj, to obyczaj. Dopchaliśmy się w końcu i my, na szczęście biletów starczyło. Nie patrząc już na nic, przymykając oko na to, że pociąg spóźnił się dwie godziny, przypięliśmy bagaże i ułożywszy się w miarę na połamanym fotelu, zasnęliśmy.
Dziki ryk, i brzdęk obudził nas rankiem. Chłopcy z gitarkami zaczęli swoje show na nowo...
Ale byliśmy już niedaleko. Wysiedliśmy, rozprostowaliśmy kości i w kafejce internetowej okazało się, że znajomi z Węgier, Dori i Balazs, którzy aktualnie mieszkają na Borneo, są na Javie i będą tam jeszcze ponad tydzień. Koniecznie trzeba się spotkać! Jednak najpierw musieliśmy nieco odpocząć, ostatnie dni naszego rajdu były wyczerpujące. Zostaliśmy na noc w Kaliandzie, skąd wypływają wycieczki, by zobaczyć słynny wulkan Krakatau. Myśmy nie skorzystali z super oferty wydania paru stówek, by zrobić kilka zdjęć.

Do przeprawy promowej pozostało nam około 20-30km. Złapaliśmy pierwszy, lepszy autobus jadący w tamtą stronę. Z zewnątrz wyglądał całkiem normalnie, ale gdy tylko weszliśmy do środka coś było nie tak. Podróżni ściśnięci byli w pierwszej połowie,a druga świeciła pustymi siedzeniami. Tam się skierowaliśmy i stało się jasne dlaczego. Siedzenia owe, całe nie były, a niektóre zamiast na nóżkach, stały na cegłach i machały się przy każdym ruchu autobusu. Ponadto z dachu, i z każdego wywietrznika ciekło strumieniami, więc prawie wszystkie fotele były mokre. Przykryliśmy plecaki folią, ja usiadłam na brzeżku siedzenia, a Paweł na plastikowym stołeczku pośrodku. Wystarczyło rozejrzeć się, by wiedzieć skąd ta woda w środku. Jak by to ująć, dach z tyłu autobusu niefortunnie musiał się zapaść, bo podtrzymywały go metalowe, przyspawane słupy, ale wszystkich powstałych dziur nie załatano więc warto było jeździć tylko w słoneczne dni. Eeee 30km zleci raz, dwa i wysiądziemy. Ale minęła godzina, a my wciąż w drodze, drugą spędziliśmy na staniu w gigantycznym korku, trzecią posuwaliśmy się z prędkością mniejszą niż spacerowa i przy końcu czwartej dotarliśmy do portu. Nic dodać, nić ująć - Sumatra!
O dziwo, zobaczyliśmy trójkę białych turystów. Pierwszy raz od miasteczka Bukittingi, ale załapali się na wcześniejszy prom i nie mieliśmy okazji porozmawiać. Zrobiło się późno, obawialiśmy się , czy dotrzemy do miasta Bogor na Javie, gdzie czekali na nas Dori i Balazs, o rozsądnej porze, i czy będzie czym tam dotrzeć. Na dodatek szybkie promy już nie pływały i zamiast jednej godziny, musieliśmy spędzić na rozklekotanym statku trzy. Doliczając standardowe już opóźnienia plus czterokrotne próby wejścia do portu po drugiej stronie. Tak, było bardzo późno.

wtorek, 9 listopada 2010

Do trzech razy sztuka

Bladym świtem, niewyspani, pożegnaliśmy “nasza“ rodzinkę. Smutno się zrobiło. Bądź co bądź 2,5 miesiąca to nie tydzień. Zżyliśmy się ze sobą bardzo mocno. Spędziliśmy wiele miłych wieczorów na opowieściach, kilka na matematyce (Paweł i Anusyiah odrabiali razem lekcje), inne na słuchaniu muzyki. Wspólne obiady… Wszystko to sprawiło, ze czuliśmy się tam jak w domu. I pomyśleć, ze wcześniej się nie znaliśmy, ze przyjechaliśmy tak po prostu na kilka dni, zobaczyć Kuala Lumpur, a spotkało nas tyle dobrego ze strony Jeevy, Premy i Anusyiah. Nie sposób opisać słowami naszej wdzięczności, jak i ich ogromnych, przedobrych serc. Do trzech razy sztuka. Tym razem obyło się bez łez, chyba wszystkie już zostały wypłakane. Zdążyliśmy na prom i ruszyliśmy w kierunku Sumatry, miejsca, które kojarzy się nam z tsunami, wulkanami i pierwotnie dzika przyroda.

sobota, 6 listopada 2010

Deepavali

Po tym jak nie udalo sie nam zdazyc na prom do Indonezji, wrocilismy do domu Premy i Jeevy. Nawet nie rozpakowalismy plecakow z mysla, ze nastepnego dnia, juz duzo wczesniej wyjdziemy, by tym razem zdazyc. Okazalo sie, ze niekoniecznie. Jeeva po powrocie z pracy stwierdzil, ze nie nie mozemy teraz wyjechac poniewaz za kilka dni rozpoczyna sie Deepavali czyli Swieto Swiatla, najwazniejsze Swieta Hindusow. Z niemalymi rozterkami porozmawialismy z Prema. Mieszkalismy juz se soba ponad dwa miesiace, przyzwyczailismy sie do siebie, polubilismy. Byloby niezrecznie i glupio zmyc sie wlasnie teraz. Postanowione! Spedzamy Swieta razem, ku uciesze wszystkich zgromadzonych.

Dni poprzedzajace Deepavali spedzilismy starajac sie byc uzyteczni. Pomagajac przy sprzataniu, gotowaniu. Mielismy namiastke naszego Bozego Narodzenia, pzynajmniej jesli chodzi o prace domowe. W wigilie Swiat wszyscy spakowalismy potrzebne rzeczy i pojechalismy do siostry Premy – Vicci, u ktorej co roku zbiera sie rodzina na kilka dni. Zeby wszystko bylo jak nalezy, dostalismy nawet odpowiednie stroje. Pawel specjalna, biala koszule, a ja, oczywiscie pozyczony od Anusyiah „punjabi suit”. W te noc kobiety zebraly sie w kuchni, by szykowac specjaly, a mezczyzni spedzali czas w meskim gronie, grajac w karty lub saczac whisky. Sen byl krotki i trwal zaledwie kilka godzin. Jak sie okazalo Prema nie spala wcale, poswiecajac sie gotowaniu oraz usypywaniu specjalnego znaku z kolorowego ryzu przed wejsciem do domu. O poranku zapanowal maly rwetes. Kazdy musial sie wyszykowac a goscie powoli zaczeli sie zbierac. Na poczatku mielismy obawy, czy bedziemy tam pasowac, czy atmosfera nie bedzie sztuczna. NIepotrzebnie. Wszyscy emanowali cieplem i serdecznoscia. Pawel zaglebil sie w rozwiazywanie lamiglowek zadawanych mu co raz przez seniora rodu, a mnie pochlonely rozmowy z wszystkimi obecnymi ciociami.
Podano obiad. Tradycyjnie, na lisciach bananowca. Rownie tradycyjny byl sposob spozywania, czyli rekoma. Na szczescie mielismy wczesniej praktyke w tej dziedzinie. Ale nie jest to wcale takie latwe, na jakie wyglada. Najciekawsze byly jednak tance. Popoludniowa sielanke najpierw zaczely urozmaicac namlodsze dziewczynki, pieknie tanczac w rytm tamilskiej muzyki. Po jakims czasie, starsze zamienly machanie noga na plasy na parkiecie. A potem, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu (tego w Polsce nie uraczysz!) wystartowali chlopacy. Dawali rade! Co to byla za zabawa! Chyba nie musze pisac, ze my tez dolaczylismy do reszty ku wielkiej uciesze caaalej rodziny.

Leniwy dzien nastepny uplywal na jedzeniu, podjadaniu slodyczy i ogladaniu filmow,a wieczorem wszyscy (czyli ponad 20 osob) zapakowalismy sie do samochodow i pojechalismy do kina. Na nieszczescie dla nie bylo angielskich podpisow. Pozostalo nam ogladanie na ekranie kolorowych strojow oraz wysluchiwanie niekonczacych sie dialogow przez trzy godziny...
Po filmie pozegnalismy sie z ciocia Vicci i wrocilsmy do domu. Myslelismy, ze sobota uplynie nam w ciszy i spokoju, ale pozostalo jeszcze wiele domow do odwiedzenia, wiec na przygotowanie do wyjazdu pozostala tylko niedziela.
Nieco poddenerwowani, w koncu przeciez to ostatnia noc w „naszym domu” w Malezji, spakowalismy sie i poszlismy spac z nadzieja, ze jutro opuscimy kontynent.

niedziela, 24 października 2010

Dzungla, herbata i takie tam

Cameron Highlands przywitalo nas przyjemnym chlodem. Milo, gdy jest cieplo, ale monotonia pogody zaczela przytlaczac. Tu mialo byc odswierzajaco i zdecydowanie tak jest. Przyjechalismy poznym popoludniem wiec od razu zaczelismy szukac noclegu. Rzeskosc powietrza, nieporownywalna z Kuala Lumpur natchnela nas jeszcze wieksza energia. Po prawie dwoch miesiacach wygod w domu, znow spimy w namiocie, znow gotujemy na ogniu i jemy z jednej menazki. Nie sadzilem, ze az tak mnie to ucieszy, a jednak.


Poranek rownie chlodny jak wieczor. Wprost nie moge wyjsc z podziwu jak mocno, temperatura i wilgotnosc powietrza moze wplynac na nasze samopoczucie. Zapewne ciezko to sobie wyobrazic, ale gdy wstaje sie rano, spoconym i lepkim, ze swiadomoscia ze chlodniej raczej nie bedzie, a jedynie bardziej wilgotno i goraca. Gdy nawet wyjscie do sklepu potrafi ostro zmeczyc, nie mowiac juz o pracy. Kiedy po opuszczeniu domu marzy sie o klimatyzowanym pomieszczeniu, a prysznic nie ma wiekszego sensu poza tym, ze oczysci skore ze starego potu po to, by za 10 minut pokryl ja swiezy. Szlag zwyczajnie czlowieka trafia, jesli nie kazdego, to mnie z cala pewnoscia.

Tak wiec w pieknym nastroju ruszamy do dzunglii. Pelni zapalu i gotowi na odkrycie czegos, czego wczesniej nie doznalismy przekraczamy ten prog swiata, w ktorym jeszcze nas nie bylo. Po raz pierwszy w zyciu poczulem sie obco, a nawet niepewnie. Z poczatku wielkosc roslin i mnogosc odglosow, ktorych wczesniej nie slyszalem wymusila skupienie nad kazdym pojedynczym ruchem. Nie wiesz, czego mozna dotknac, a czego nie. Jakie zwierze czai sie gdzies na twojej drodze, a jakie na zwalonym drzewie pod ktorym musisz sie prawie przeczolgac. Tak idac przed siebie staralem sie przypomniec zasady zaslyszane podczas rozmow z Jeeva, ktorych warto sie trzymac wkraczajac na terytorium nie nalezace do nas, ludzi. Nie pomyslcie sobie, ze staram sie nadac temu dramatyzmu ale las deszczowy to nie Puszcza Augustowska czy Bory Tucholskie. Tutaj nawet rosliny uzbrojone sa albo w duze haczykowate kolce albo w sztywne liscie o ostrych krawedziach. Wszystko jest zielone, kilkukrotnie wieksze i tak ze soba poprzeplatane ze zwykly zjadacz chleba traci orientacje gdzie sie co zaczyna, a gdzie konczy. W takich gestwinach nie mamy zbyt wielkich szans by zauwazyc co sie tam wsrod nich czai. Przemy jednak do przodu, a w dodatku non stop pod gore, uwazajac gdzie kladziemy plecaki podczas postojow i gdzie stapamy czy, siadamy. Po jakims czasie przyzwyczajamy sie nieco bardziej do otoczenia i wszystko idzie sprawniej, lecz nie mniej uwaznie.

Przed wyjazdem z Polski czytalem kilka relacji z pobytu w dzungli napisanych przez podroznikow takich jak my. Wszystkie jednak brzmialy bardzo odwaznie a nawet bohatersko. Nasz przyjaciel z Malezji, o wiele bardziej obeznany w tym temacie, twierdzi jednak, ze tu nie ma miejsca na brawure bo mozesz nie wrocic do domu.
My na szczescie nie spotkalismy, a przynajmniej nie zauwazylismy zadnego groznego stwora. Cali i zdrowi dotarlismy na szczyt Mt. Brinchang (2032m) przed zmrokiem, ktory w tych warunkach zapada o wiele szybciej niz zwykle. Decydujemy sie zostac tu na noc. Mimo naszego podniecenia noclegiem w tych warunkach, jedna mysl nie daje spokoju. Sprzedawca w sklepie, zapytany przez nas wczoraj o mozliwosc spania w terenie, odparl ze tu nie ma takich miejsc, bo nikt sie na to nie decyduje. Teraz to my wychodzimy na glupich bohaterow ale innego wyjscia nie ma. Los sie jednak usmiechnal i po godzince staramy sie wpasowac namiot na waskiej platformie z zadaszeniem. Grunt to nie spac na ziemi, bo albo splyniesz z deszczem albo cos ci wlezie pod namiot.


Rano przywital nas oszalamiajacy widok. Szkoda ze nie jestem bardziej doswiadczony w fotografii ale glowa i tak wszystko zapamieta. Dla takiego widoku warto bylo brnac pod gore! Teraz juz tylko w dol. Wesolo schodzimy do drogi na ktorej co jakis czas mijaja nas auta terenowe wypchane po brzegi turystami. Rzczywiscie, tu nikt nie wybiera sie piechota i bez przewodnika. Nas to juz nie rusza, dzungla juz za nami. Schodzimy powolnym krokiem. Nie spieszy sie nam w calej naszej podrozy wiec tutaj takze. Po kilkudziesieciu zakretach wchodzimy na teren plantacji herbaty. Kolejny niesamowity widok tego dnia. Nawet najbardziej strome zbocza przykryte sa zywozielonymi plaszczami krzewow, porastajacych kazdy skrawek terenu ciagnacego sie kilometrami. Mimo temperatury, pracownicy ubrani w dlugie spodnie, i bluzy wspinaja si do gory po to, by po chwili wrocic z pelnymi lisci worami zarzuconymi na barki. Lekko pewnie nie jest.


Jedna mysl w glowie. Ciekawe jak smakuje taki swiezy lisc. Odpowiedz zaskakujaca. Nie smakuje jak herbata, a raczej jak zwykly lisc z jakiegokolwiek rodzimego drzewa. “Bunkrow nie ma, ale i tak jest zajebiscie ;)”

Czlowiek czasem zadaje sobie tyle trudu by zobaczyc piekny widok lub sprobowac czegos, czego jeszcze nie probowal. Pcha sie przez dzungle z pelnym plecakiem, spi w namiocie zastanawiajac sie czy na pewno nic go nie przyatakuje w nocy, a rano nie ma nawet mozliwosci by wziac prysznic. Przeciez mozna przespac sie w hostelu, rano wyruszyc na spacerek z minimalnym obciazeniem lub wynajac samochod z przewodnikiem. W pewnym sensie zmuszeni jestesmy do pozostania przy opcji pierwszej, a to tylko z powodu naszego budzetu. Ale czy jest to opcja gorsza? Dla nas na pewno nie. Po powrocie do Kuala Lumpur, przeczytalismy na stronie innych podroznikow, ze ludzie tacy jak my to zwykle oszolomy i podrozowanie za 10 euro dziennie na dwoje to zwykle przegiecie. Oczywiscie, ze latwiej jest gdy ma sie 100 tys. PLN ale czy na pewno podroz jest wtedy bogatsza w doznania czy tylko w wygody. Wydaje mi sie, ze roznica polega na tym jaki mamy cel. Czy jest to wyprawa komercyjna, po ktorej chcemy napisac ksiazke, stac sie slawni i wystepowac w telewizji i radio, czy po prostu przezywac i dzielic sie tym z przyjaciolmi. Wybor nalezy do nas samych i nie mozna negowac jednego czy drugiego sposobu na zycie.

Powodzenia wszystkim wloczykijom nie zaleznie od wagi waszych sakiewek :)

sobota, 23 października 2010

A TO dalej!

Kciuki chyba nie pomogly... Po rozmowie z menagerem gigantycznej restauracji "Soul-ed Out", polozonej na kompletnie przeciwnym koncu miasta, telefon zamilkl i nikt sie do nas nie odezwal. Jednak stwierdzilismy, ze to zadna katastrofa. Czas i pora ruszyc cztery litery, bo za bardzo sie udomowilismy. Dostalismy wyrazna wskazowke od losu, ze czeka na nas cos innego. Dlatego zostawilismy kilka zbednych rzeczy w domu i na poczatek wybralismy sie na oslawione herbaciane wzgorza Cameron Highlands.

środa, 20 października 2010

I co dalej?

Dziwnie juz mi pisac, po raz kolejny, ze jestesmy wciaz gdzie? W Kuala Lumpur. Nie wiem, czy wiecie, ale nasza wspolpraca z National Geographic Cafe zakonczyla sie w przededniu Pawla urodzin, czyli 1.10. Historia do najmilszych nie nalezy i po pewnym czasie, bogatsi o komputer (a jednak!)oraz nowe doswiadczenia z dzialu "jak nie nalezy prowadzic lokalu", szykowalismy sie do wyjazdu. Niespiesznie, pomalu, tu pranie, tam porzadkowanie. Jest juz 20.10 i date wyjazdu wyznaczylismy na jutro. Ostatnie zakupy, ostatnia wizyta w kafejce internetowej. I przed chwila dowiedzielismy sie, ze wlasnie jutro mamy rozmowe o prace!!! Jeeva, ktorego zaczelismy nazywac naszym managerem, skontaktowal sie (mimo naszych zapewnien, ze naprawde na nas juz czas) z couchsurferem, ktory nie dosc, ze jest z Polski, ma na imie Pawel, zatrzymal sie u kolezanki Jeevy - Viny, to do tego pracuje w KL, w restauracji, ktora prowadzi nabor... Co wiecej rozmawialismy juz przez telefon i jestesmy umowieni jutro w samo poludnie. Niezle...
Trzymajcie kciuki!!!

czwartek, 14 października 2010

Kot na dachu, szczur w kanale

A my w takim zawieszeniu pomiedzy podrozowaniem, a zwyklym szarym zyciem tyle ze jakies 8000km od domu. Bawilmy sie w taka mala gre pt. oswajanie zwierza. Na chwile zamienilismy nasz pancerz ze znoszonych juz i obrzydlych nieco ubran na eleganckie ciuszki, taka nowa skorke, dopasowana do tutejszych wymogow spoleczenstwa. Chodzimy wykapani, ladnie uczesani, nawet make up zagoscil na twarzy. W domu jest kuchenka, wiec nie trzeba uzywac magicznych sztuczek aby rozpalic ogien, odpada zbieranie patykow, galazek, szykowanie paleniska, pilnowanie i nieustanne mieszanie. Nie martwimy sie o swieza wode do picia, jakakolwiek do mycia, tylko pranie pozostalo w naszych rekach – doslownie, ale odkrecasz kurek i leci, caly strumien w jednej rurze. I niby wszystko jest tak jak powinno, my czujemy sie w tym wszystkim jakby odwrotni. Przebrani za ludzi miejskich, na czas jakis w teatrzyku, gdzie scena to zgielk, chaos, pogon...

Zewszad wygladaja kuszace propozycje ulatwienia sobie zycia, wszystko jest w zasiegu reki. Praleczki – oszczedzaj czas i swoje dlonie, lodoweczki – serwuja biegun na rowniku, restauracje, jadlodajnie – usiadz, odpocznij, znajdz chwile, bo zaraz do domu, jeszcze to i tamto, srodek nocy, krotki sen i rano od poczatku... Pociag podjezdza, pchamy sie, chamy, wszyscy jak pchly upchane, wyjscie czy wejscie – wszystko jedno byle zdazyc, bylebym JA zdazyl . Jeden pociag to za malo, zmiana stacji, szybko, biegiem bo juz jedzie, oj za pozno... i 10 minut stojac i klnac pod nosem, chyba na siebie samego i swa glupote, a to tylko dwa przystanki... Bez biegania, przeklinania, dziarskim krokiem ze spojrzeniem w niebo, wokolo, na ludzi, moze w czyjes oczy... z przyjemnascia mozna DOJSC do pracy. Ale przeciez to TAK DALEKO!!!

Srodowisko: bank, kawiarnia, sklep, kino, wszelkie budynki uzytecznosci publicznej uczestnicza w zawodach. Gdzie wiecej osob zostanie zmrozonych, zakatarzonych, z goraczka... Klima az buczy, ale cala naprzod!!!! Ahoj, chcemy zimy! Chcemy jak inni nosic czapki, kurtki, rekawiczki, kryte buty, dzinsy, sweterki i plaszcze. I czasem wylaniaja sie z odmetow zimnych, klimatyzowanych przestrzeni markowo opatulone ludziki w modnych, dizajnerskich czapkach , jak delfiny na powierzchnie oceanu, by zaraz znow czmychnac i skryc sie w chlodna strefe centrum handlowego tudziez inny , byle klimatyzowany obiekt.

Pociag podmiejski, nagle uszy zaczyna wypelniac dzwiek, no tak... telefony, a wlasciwie nowoczesne urzadzenia wielofunkcyjne, sa wszedzie. Nie wazne czy to Malezja, Anglia czy Polska, zawsze w jakims pociagu, tramwaju czy autobusie ktos uraczy nas swoim ulubionym songiem oczywiscie nie pytajac nikogo o zdanie. Lady Gaga – zero zaskoczenia, jednak po krotkich ogledzinach wagonu brak tu chichoczacych, wymalowanych i na wpol rozebranych nastolatek. Hmm... tylko jedna dziewczynka – Muzulmanka, niepozorna, w chuscie na glowie, bawiaca sie telefonem...

Sen to zlo, nie ma zludzen, dlatego miasto nigdy nie spi. I niekoniecznie mowa tu o imprezach, tancach – hulancach, popijawach, choc zapewne w centrum, w miejscach nocnych schadzek takie widoki to codziennosc. Tutaj na osiedlu, w godzinie zdecydowanie nadajacej sie do zlozenia glowy na poduszcze nastepuje exodus. Wszyscy jak zmory nocy wylaza na zewnatrz, rozsiadaja sie wygodnie i czerpia garsciami nocne, chlodniejsze powietrze. Dzieciaki w pizamach z predkoscia blyskawicy biegaja po korytarzach, bawia sie w tutejszego chowanego, a nade wszystko lubuja sie w doprowadzaniu otoczenia do furii za pomoca petard! Druga w nocy, trzecia w nocy, z jakas piekielna synchronizacja z objec Morfeusza wyrywa ogluszajacy HUK!!! Szkoda ze senne marzenia o wiatrowce nie przekladaja sie na rzeczywistosc...

Albo wezmy przechadzki po ulicach. Nie bylo innej rady jak stac sie swieta krowa. Swiatla? Jakies kolorki zmieniajace sie chyba dzieciom ku uciesze, a moze poczatkujacy turysci z tego korzystaja. Zwykle nikt na to nie patrzy. Mala przerwa w strumieniu pedzacych Protonow i brzeczacych niczym szerszenie skuterkow - i lecisz!!!! Oczy dookola glowy, zwinne kocie ruchy, dwa susy i ufff, cypelek posrodku drogi. Przyczajenie. Jesli z ukrycia nie wyloni sie zaden metalowy smok, to dzida! I tak dzien za dniem...

Chlopcy jednak bija tu wszystko na glowe! O rety! Niejedna dziewczyna zazdrosci im tej gracji, to bije po oczach, az boli. Patrz i podziwiaj: najmodniejsza fryzura,najladniejszy manicure, najdrozsze dzinsy, najbardziej obcisla koszulka, japonki z rozowym kwiatuszkiem, rozowa torebka, koniecznie od Luisia, lekko zdeprymowanym wzrokiem szukaja poklasku, a wysoko podniesiona broda wymusza delikatne przymkniecie powiek z perfekcyjnie wytuszowanymi rzesami. Wieczorowa pora przywdziewaja jeszcze bardziej niz zwykle obcisle wdzianka, ultrakrotkie spodenki lub spodniczki i wyginaja smialo cialo z ogroooomnym zaangazowaniem w rytm najnowszych hitow. Zdaje sie ze ostatnio krolowala Lady Gaga, a moze Beyonce, kto ich tam wie. A my z klatki schodowej zagladamy w ich okna, ogladajac to przedziwne przedstawienie, nie mogac wrecz otrzasnac sie ze zdumienia, a momentami wyjsc z podziwu nawet, jak to potrafia sie wic, krecic dupka i czolgac po podlodze. Toz to szok!

Jednej rzeczy troche tu jednak brakuje. Mianowicie psow. Nie ma wesolego merdania ogonkiem, radosnego poszczekiwania, tarmoszenia grzywy, w prawdzie nie ma tez kup na trawnikach, za czym nie nie, nie tesknie, ale tak tu nienaturalnie bez nich. Pewnego razu siedzielismy przy stoliku na zewnatrz restauracji. Nagle z lewej, z prawej, z tylu, z przodu, posypaly sie gwizdy, cmokania i chrzakania. Kto u licha chodzi do baru z psem? Wesolo merdajac menu jak z podzniemi wylonili sie kelnerzy. Koniec swiata! Zeby tak do kelnera, jak do psa, kurna, do psa? A psow jak nie bylo, tak i nie ma. Mozna je znalezc w chinskich sklepach, rasowe, kolorowe,wlochate gladkie, nawet husky, tylko zadnego na ulicy. Moze kupuja je tylko na specjalne okazje... Urodziny pani Wang, zapraszamy, pelen orient, dzis specjaly z Alaski...

Tak, tak... Za to kotow jest tu dostatek (moze za twarde?) Koty sa wszedzie. Idziesz ulica, a droge przebiega Ci nie jeden, a co najmniej trzy. Siadasz przy stoliku w barze, a kot juz tam jest. Zeby chociaz sam, a to z kumplami. Czasem z cala rodzinka klebia sie pod stolem, obok stolu, pod krzeslem, na krzesle, na kolanach, o zgrozo na stole!!!! Gdzie sie nie obejrzysz tam kot, otwierasz lodowke, i co widzisz - kota, otwierasz konserwe, zgadnij - kot! W przeroznym stanie, postaci i masci. Niektore przerazliwie chude, a inne tak spasione, ze gdyby nie ogon, mozna byloby pomyslec, ze to wlochata kulka. Bez lapki, bez ucha (to najczesciej), bez ogona , bez oka – do wyboru, do koloru! I mimo calej swojej liczebnosci, nic, ale to absolutnie nic sobie nie robia z wesolo biegajacych po chodnikach szczurow. A tych tez jest tu calkiem okragla liczba. Z kolei szczury gdzies maja tluste, olbrzymie, zlociste karaluchy, ktore wyskakuja czasem z kanalu z predkoscia swiatla milimetry od twojej stopy. Wszyscy oni preferuja ludzkie dania i odpadki. I tak zyja sobie radosnie, niczym sie nie przejmujac. Karaluchy ze szczurami w kanalach i oczywiscie poza nimi, a koty wszedzie, wlaczajac oczywicie dachy.

czwartek, 2 września 2010

Zostajemy w Malezji!

Spedzilismy w Kuala Lumpur osiem dni. Bylo to juz stanowczo za duzo jak na gosci z CS. Przesadzac tez nie mozna. Rano pozegnalismy sie z Jeeva, nie wygladal na wielce smutnego i jak zwykle powiedzial "do zobaczenia wieczorem". Chyba nie do konca wierzyl, ze my NAPRAWDE wyjezdzamy. Wiele razy tez sam zartowal, ze nigdzie nie pojedziemy, kiedy znajdziemy nasze paszporty w klatce z kobra... Ale, spakowalismy manatki, usciskalismy zdziwiona (!) z powodu naszego wyjazdu Prime i Anusyiah. Nie obylo sie bez lez. Obiecalismy, ze w drodze powrotnej z Tajlandii na pewno ich odwiedzimy.

Plan byl taki, ze jedziemy do Tajlandii, moze autostopem, moze nie. Jesli dostaniemy wize na wjezdzie bez problemu (jest dostepna dla Polakow), to mamy 15 dni na zwiedzanie kraju, po czym wracamy przez Malezje. Przeprawiamy sie jakimkolwiek najtanszym srodkiem transportu na Sumatre do Indonezji i tam, z wyspy na wyspe, pomalutku kierujemy sie w strone Australii (o ile Pawel dostanie wize turystyczna, bo wciaz czekamy na odpowiedz z ambasady). W jakims porcie, albo moze w kazdym porcie po drodze szukamy jachtostopa, w zaleznosci od okolicznosci, plynacego do kraju kangurow lub do Nowej Zelandii, w ktorej nas obowiazuje ruch bezwizowy. A tam podreperujemy budzet. Plan planem, poszlismy na internet sprawdzic, czy przyznano Pawlowi ta nieszczesna wize.

Moze po pol godzinie dostajemy wiadomosc od Jeevy, ze jest szansa na prace tutaj, w KL. Hmmm... czemu nie? Umowilismy sie na wieczor, by zapoznac sie ze szczegolami. I co? Zabralismy plecaki i podreptalismy do domu. Na nasz widok Prima powiedziala tylko "mowilam wam, ze wrocicie", a w progu stala rozesmiana Anusyiah.
Okazalo sie, ze w National Geographic Cafe potrzebuja kelnera. Nastepnego dnia wybralismy sie na rozmowe z szefowa. Bylismy przekonani, ze tylko Pawel ma szanse na prace, wiec wydrukowalam moje cv z mysla, ze powinnam juz zaczac szukac zajecia. Wlascicielka okazala sie kobieta niezwykle energiczna, a slowa z jej ust wylatywaly jak pociski z karabinu. Po chwili rozmowy, a wlasciwie jej monologu padlo pytanie, czy ta praca ma byc dla nas obojga. Wlasciwie... nie mielibysmy nic przeciwko. Zatem uslyszelismy, ze Pawel ma za zadanie zajac sie promocja NG Cafe, organizacja roznego rodzaju przedsiewziec, wystaw, eventow. Tak naprawde wszystkiego, co rozruszaloby to miejsce, plus oczywiscie na poczatku zapoznanie sie z organizacja pracy i specyfika obslugi klienta.
Co nam sie bardzo spodobalo - zalozenie jest genialne, aby stworzyc tu miejsce spotkan ludzi zainteresowanych srodowiskiem, podrozami, aby nastepowala wymiana mysli i pogladow. Krotko mowiac Pawel jest w siodmym niebie.
Moim zadaniem jest na razie pomoc w NG Cafe, a od 15.09 przenosze sie do hiszpanskiej restauracji, gdzie rowniez trzeba ozywic nieco atmosfere. Pozyjemy - zobaczymy. Mam nadzieje, ze bedzie dobrze. Jesli wszystko pozytywnie sie ulozy, to zostaniemy na kilka miesiecy.

Poki co, codziennie rano wtapiamy sie w tlum tubylcow pedzacych do pracy w czarnych kostiumach, koszulach, pantoflach...Jedziemy podmiejskim szybkim pciagiem, potem przesiadamy sie na kolejke. Tylko jestesmy troszke zbyt wysocy i nasze twarze wzbudzja powszechne zainteresowanie.

sobota, 28 sierpnia 2010

KL cd, czyli jak ciezko opuscic dom Jeevy...

Dni mijaja, a my wciaz jestesmy w Kuala Lumpur. Wpasowalismy sie w rytm miasta, domu i kolejnych gosci z CS. Na kilka dni przyjechali Dori i Balaz z Wegier, ktorzy w pazdzierniku zaczynaja studia w Indonezji. Potem wpadli Maciek i Filip z Poznania, ktorzy wlasnie wracali z podrozy przez Rosje, Chiny, Tajlandie

W niedziele odbylo sie wezowe spa. Jeeva czyscil klatki i terraria, a my mielismy okazje na bardzo bliskie poznanie ich mieszkancow. Pawlowi do gustu najbardziej przypadl Spiky - wsciekle zielona iguana, ktora bardzo ladnie udawala broszke na jego koszulce. Ja zaprzyjaznilam sie z wezami, zwlaszcza z jednym pytonem.
Wspolnie z Jeeva i Wiliamem wybralismy sie nad gorace zrodla, ktorych na pewno nie zostane wielka fanka, mimo tego, ze byly piekne. Woda byla tak goraca, ze ledwo dalam rade sie w niej zanurzyc. Za to kiedy pojechalismy nad wodospady - miodzio. Wiadomo "zimna woda, zdrowia doda". Moze dlatego kapalam sie jako jedyna...

Za namowa Primy, zwedzilismy takze Batu Caves - zespol jaskin, w ktorych znajduja sie hinduskie swiatynie poswiecone Muruganowi - bogowi wojny. Aby sie do nich dostac, nalezy minac 43 metrowy pozlacany posag i wejsc 272 stopnie do gory. Jest to najwieksze w Malezji miejsce kultu, w ktorym co roku odbywa sie, zakazany w Indiach festiwal Thaipusam.
Pewnego wieczoru, kiedy zostalysmy same urzadzilysmy sobie lekcje. Ja probowalam nauczyc dziewczyny kilku polskich slow i zwrotow, a potem nastapila zamiana. Niemalze posikalysmy sie ze smiechu, kiedy dziewczyny probowaly wypowiedziec "jak sie masz", albo "dobranoc". Po chwili bylo odwrotnie. Myslalam, ze mi jezyk kolkiem stanie. Do dzis, wieczorowa pora, Prima albo Anusyiah zawsze z usmiechem mowia "dobranoc" a ja nie pozostaje dluzna i mowie "selamat malam".

piątek, 27 sierpnia 2010

Marzenia sie spelniaja!!!

Musielismy sie pospieszyc, seans zaczynal sie o godzinie 22.30, wiec aby zdazyc wzielismy taksowke. Biorac pod uwage koszt calej zabawy troche sie obawialismy, ze nasz budzet tego nie wytrzyma, ale kiedy okazalo sie, ze to Avatar w rozszerzonej wersji, do tego 3D, nie mielismy juz zadnych watpliwosci! Pamietam, jak kilka miesiecy temu przeczytalam, ze w sierpniu wroci on do kin. Wiedzialam, ze bedziemy wtedy gdzies w swiecie i na pewno na niego nie pojdziemy...a tak bardzo chcialam zobaczyc go na duzym ekranie. Z radoscia zajelismy miejsca w sali kinowej, zalozylismy okulary i wyruszylismy w podroz po Pandorze. Niesamowite!!! Oczywiscie pierwszy raz ogladalismy film w trojwymiarze. W miedzyczasie wybila polnoc i rozpoczal sie dzien moich urodzin. Po seansie wybralismy sie do restauracji, gdzie Prima i Anusyiah zamowily dla nas indyjskie specjaly. Myslalam, ze moze utrzymam w tajemnicy kwestie urodzin, ale po chwili podszedl Jeeva i zlozyl mi zyczenia, (wlasnie dowiedzial sie od Pawla) po czym cala reszta zyczyla mi wszystkiego najlepszego. Nie bylo mowy o tym ze zaplacimy za kino, dostalam to w prezencie. Po kolacji Jeeva zabral mnie na przejazdzke skuterem ulicam miasta. O rety! Musialam sie niezle trzymac, bo kierowca jest z niego szalony! Co za noc! W zyciu bym sie tego nie spodziewala.
A to nie byl jeszcze koniec niespodzianek... Wieczorem byla Pawla kolej zaliczyc superszalona jazde na skuterze, wiec chlopacy pojechali gdzies do centrum. W tym czasie do mieszkania przyszla siostra Primy i jej synowie. Ona tez obchodzila tego dnia urodziny i okazalo sie idziemy na kolacje. Tym razem do restauracji chinskiej. Niestety nie udalo nam sie przeczytac menu, jeszcze nie opanowalismy tego jezyka. Zasiedlismy przy duzym, okraglym stole, ktorego srodek zajmowala obrotowa taca. Kelner - siwy starszy pan przyjal zamowienie i po kilkunastu minutach zaczely pojawiac sie potrawy. Na stole wyladowalo tofu w dwoch postaciach, miekkie i smazone, kurczak w sosie imbirowym z karmelizowanym chili, dwa rodzaje ryby, warzywka i do tego kraby. Prawdziwa uczta! Po wszystkim, pojawily sie torty... dwa! Na moim, po polsku napisane bylo "Wszystkiego najlepszego Edyta". Pomyslalysmy zyczenia, zdmuchnelysmy swieczki i ja, jak to u nas w zwyczaju, zabralam sie za krojenie. Po czym, katem oka zauwazylam, ze z drugim tortem dzieje sie cos zupelnie innego. Kazdy bral po kawaleczku i nastepowala wymiana malych gryzkow wraz z wymiana zyczen. Bylo to znacznie bardziej interesujace, wiec zrobilam to samo. Mnostwo smiechu i zabawy, a kiedy po chwili dostalam prezent - piekna, zielona torbe, przyznam, ze oczy wypelnily mi sie lzami. To bylo o wiele wiecej, niz moglam sobie wymarzyc! Chlopacy mieli niezly ubaw, bo kiedy ja myslalam, ze jada na przejazdzke aby kupic cos dla wezy, oni popedzili na bazar i szukali dla mnie prezentu. Trzeba przyznac, ze im sie udalo! Trafili w dziesiatke :D

wtorek, 24 sierpnia 2010

Pierwsze kroki i widoki w Kuala Lumpur

Zblizala sie godzina dwunasta, wiec nadszedl czas poznac Jeeve. Dojechalismy do jego domu wedle podanych wskazowek. Podeszlismy pod drzwi, a tu niespodzianka. Przywitaly nas jego mama - Prima i siostra - Anusyiah. Okazalo sie, ze Jeeva pracuje do 22.00. Nie bardzo wiedzielismy co zrobic, wiec zostawilismy plecaki i pojechalismy zwiedzic miasto. Ja zasypialam prawie w kazdej pozycji, a na kawe nie moglam juz patrzec. Cale szczescie, ze wieczorem troszke ozylam.
Wszedzie bylo glosno, niezliczone ilosci samochodow tloczyly sie na ulicach, a pomiedzy nimi, szalone ludziki na motorkach i skuterach wciskaly sie w kazda mozliwa wolna przestrzen. Trzeba niezle uwazac, zeby nie stracic zycia na tutejszych drogach. Chodzilismy ulicami miasta i chlonelismy jego niezwykly klimat, inne zapachy i widoki. Obeszlismy glowny bazar, ktory okazal sie byc turystycznym spedem, z wygorowanymi cenami i sklepikami jak w kazdym centrum handlowym. Doszlismy do Chinatown, a tu otoczyl nas gwar. Nad glowami rozposcieraly sie oslepiajace neony, obowiazkowo w czerwonym i zoltym kolorze. Na straganach, rozstawionych tak blisko jeden drugiego, ze trzeba bylo uwazac, aby czegos nie stracic, krolowal asortyment w postaci "markowych" zegarkow, portfeli, torebek, ubran i okularow przeciwslonecznych. I co chwile ktos nagabywal, aby wlasnie u niego zrobic zakupy. Oczywiscie ceny byly rowniez zawyzone, co z reszta sprawdzilismy - bardzo latwo bylo z 39RM zejsc do 20RM... Restauracje utrzymujace sie glownie z turystow takze nie byly tanie, a te ktore z kolei nie byly drogie, nie wygladaly zachecajaco. Po dluzszych ogledzinach znalezlismy miejsce na kolacje. Wybralismy kilka najbardziej znajomo wygladajacych potraw sposrod wielu dziwnie pachnacych dan. Za co zaplacilismy 10PLN, za dwie osoby. Trudno okreslic, czy bylo to smaczne, ale na pewno zjadliwe. Dosyc wrazen jak na ten dzien, wrocilismy do domu. Tam juz czekal na nas Jeeva. Przywital nas niezwykle milo i od razu zamiast do lozka, przenieslismy sie przed dom i rozmawialismy pol nocy. To jedna z tych osob, ktorych nie da sie nie lubic! Pozytyw bije na prawo i lewo, a jedno spojrzenie w oczy ukazuje, ze kryje sie tam nic innego jak tylko dobro. Jeeva pracuje jako kucharz w restauracji National Geografic w Kuala Lumpur, a do tego hoduje niezwykle zwierzeta, ktorych czesc mozna zobaczyc w mini zoo u stop wiezy telewizyjnej. Ponadto w pokoju mieszkaly z nami 2 iguany, tarantula, i 10 wezy w tym: kobra, 5 pytonow i kilka innych. Ciekawie bylo!
Nastepnego dnia postanowilismy zwiedzic kolejna czesc miasta. Dowiedzielismy sie od Primy, gdzie mozemy znalezc rynek dla tubylcow. Wieczorna pora zaglebilismy sie w dzielnice Chow Kit, ktora noca przeobrazala sie w jeden wielki targ. Mozna bylo tam kupic najdziwniejsze rosliny, owoce i warzywa hurtowo i detalicznie, ubrania, nowe i uzywane, a takze przeogromne ilosci jedzenia. Ryz, makaron, kurczaki, ryby, owoce morza, desery w postaci kolorowych zelkowatych kostek, kulek i innych wariacji. My sprobowalismy curry puffs czyli cos jak kotwicowe empanadasy, tyle ze z nadzieniem ziemniaczanym. Do tego powiedzmy racuchy, czyli ciasto pomieszane z warzywami (oczywiscie curry) smazone na glebokim oleju, a na deser placki z maki ryzowej i ryz z mlekiem kokosowym zawijany w lisciach bananowca. Po czym poszlismy na kawe do malej restauracji i to wszystko kosztowalo nas 6,60PLN!!! :D
Zadowoleni wrocilismy do domu, gdzie czekal na nas Jeeva z pytaniem, czy wychodzimy z nim do baru? Hmm, bylo juz po 22.00 ale... czemu nie? Spotkalismy sie z innymi ludzmi z CS i udalismy sie do Reggae Pubu na piwko. Bylo bardzo milo, pare piw, kilka kolejek w bilarda, czas zlecial raz dwa. Kiedy kladlismy sie spac byla 4.30! Mielismy rano wstac, ogarnac sie, pojechac ostatni raz do centrum, poniewaz minela druga noc w KL, a na tyle przyjechalismy do Jeevy. Planu nie zrealizowalismy. Po pierwsze, jak sie rano kladzie spac, to sie rano nie wstaje. A po drugie, wieczorem umowilismy sie z naszym hostem na wizyte w minizoo. Tego dnia przyjechal kolejny gosc z CS - Wiliam z Anglii, podrozujacy po swiecie juz 2,5 roku. Wszyscy razem spotkalismy sie pod wieza telewizyjna i weszlismy do srodka, gdzie naszym oczom ukazaly sie niezwykle okazy malp, ptakow, wezy, jaszczurek, pajakow i wielu stworow, ktorych raczej nie chcielibysmy spotkac oko w oko. Dowiedzielismy sie w miedzyczasie, ze idziemy do kina - wszyscy do tej pory poznani ludzie, lacznie z mama i siostra Jeevy. Bilety byly juz zamowione. No to idziemy!

"One way ticket" to Malaysia

Tak wiec zaczela sie kolejna przygoda. Troche podekscytowani weszlismy na poklad samolotu, najwiekszego z reszta w historii naszego latania. Stewardessy ubarane byly w piekne malezyjskie wdzianka, na siedzeniu czekaly juz poduszki i koce. Po chwili od startu otrzymalismy tez sluchawki, gdyz kazdy mial swoj maly, prywatny telewizor. Pojawilo sie tez piwko i orzeszki. Nie zdazylismy porzadnie zglodniec, a przed nosami wyladowal nam cieply obiad z deserem, do tego winko, kawka, herbatka, soczki.... Nie sposob bylo to wszystko zmescic. Nie wspomne o ciasteczkach, a potem o sniadaniu. Wszystko super, tylko ciezko bylo zasnac. O godz 5.40 rano tutejszego czasu dotknelismy plyty lotniska. Odebralismy bagaze i wyszlismy na zewnatrz. Otoczyla nas wszechogarniajaca wilgoc! Myslalam, ze sie udusze. Bylo jeszcze ciemno, wiec wrocilismy do srodka i zwiedzilismy lotnisko. Powoli dopadalo nas zmeczenie. Jako, ze do Jeevy, naszego couchsurfingowego hosta (taa w koncu nam sie udalo!) umowieni bylismy na 12.00, zdecydowalismy pojechac do centrum. Przez okna autobusu ogladalismy ten nowy, nieznany swiat. Palmy rosnace na skwerach, zupelnie inna architektura, az zmorzyl nas sen... Na glownym dworcu najpierw wypilismy hektolitry kawy, a potem zasiegnelismy informacji na temat miasta, zabytkow i komuniacji miejskiej. Okazalo sie tez, ze nie jest drogo. Kurs malezyjskiego ringgita wynosi w przyblizeniu 1RM:1PLN. Chyba nie musze pisac, jak bardzo sie z tego powodu ucieszylismy po spedzeniu trzech tygodni w drogiej Turcji. Poza tym, nasz budzet nie wytrzymalby kolejnego takiego kraju na swojej drodze. Z reszta, mielismy do wyboru albo pobujac sie jeszcze jakis czas po europie i wracac, albo kupic bilet w jedna strone. Oznacza to dla nas, ze za miesiac macie trzymac kciuki, bo bedziemy musieli znalezc prace. O powrocie oczywiscie nie ma mowy - nie ma za co! hehehe!

niedziela, 22 sierpnia 2010

Istanbul II

Po raz pierwszy obudzilismy sie w miejscu, w ktorym nie bylo upiornie goraco. Mimo braku chleba zadowolilismy sie daniem z melona, gruszki, orzechow laskowych i czekolady. Hmmm pycha!


Rzeskosc poranka zachecila nas do obejrzenia nieopodal polozonych wodospadow. Zatem pozbieralismy wszystkie graty, zostawilismy plecaki w "recepcji" i raznym krokiem zaczelismy pokonywac niezliczona ilosc stopni w dol. Kiedy juz znudzilo nam sie schodzenie po schodach (szczerze mowiac nie spodziewalismy sie tego) naszym oczom ukazal sie wodospad. Byl bardzo ladny, ale troszke inaczej go sobie wyobrazalismy po uslyszeniu informacji ze ma wysokosc ponad 100m. Na pewno nie byl to bezposredni spadek. Wdrapalismy sie na gore, odebralismy plecaki i z nadzieja na zlapanie stopa w tej dziczy ruszylismy w strone najblizszej wioski.

Najciekawsze bylo to, ludzie trudnia sie tutaj uprawa orzechow laskowych. Turcja jest ich najwiekszym na swiecie producentem. Cale hektary porastaja zbocza gor, a w powietrzu unosi sie charakterystyczny zapach. My trafilismy na czas zbiorow, wiec kazdy wolny skrawek ziemi wykorzystany byl do ich suszenia. Kiedy zmienia barwe z zielonej na brazowa specjalna maszyna pozbawia je uschnietej otoczki a czyste orzechy wedruja do workow. Bardzo to ciekawe, szkoda tylko, ze towarzyszy temu wielka bieda i bardzo ciezka praca.

Co do naszego powrotu, nie uszlismy daleko, kiedy minal nas samochod, niestety caly zapakowany. Duzych szans na autostop nie mielismy, prawie nikt tedy nie jezdzil. Ale, o dziwo to zaladowane auto zatrzymalo sie i przywitala nas rozesmiana rodzinka. Plecaki ulokowalismy w bagazniku, Pawel usiadl z przodu, ja z tylu, tyle tylko, ze lacznie bylo nas w srodku 8 osob!!!! Na koniec, juz na miejscu dostalam od jednej kobiety prezent w postaci bransoletki na noge. Co za ludzie!

W wiosce wywolalismy sensacje. Chyba nieczesto przyjezdzaja tu turysci. Czulismy sie jak ufo. Wszyscy na nas patrzyli, komentowali cos po swojemu, a dwoch malych chlopcow na rowerach towarzyszylo nam jak cienie. Nic sobie z tego nie robiac, kupilismy chleb, cebule i odeszlismy za rog na popas. Krowy co chwile biegaly z jednej ulicy na druga, muczac cos do siebie... Sielanka... Czas w droge, zwlaszcza, ze bylismy umowieni ze znajomymi z Istambulu na godz. 21.30. Najpierw jedno, potem drugie auto - i miasto na horyzoncie.

Nutka nostalgii wkradla sie niepostrzezenie. Mimo upalu, czasem wygorowanych cen, ten kraj ma cos w sobie i warto byloby tu powrocic. Zliczajac wszystkie samochody, jakie zabieraly nas po drodze od dnia wyjazdu, bylo ich dokladnie 80 (ach te osemki).
Dotarlismy do centrum na czas. Dzieki uprzejmosci Muhammeta i Sameta, zatrzymalismy sie do odlotu w ich studenckim mieszkaniu, a w niedziele spotkalismy sie po raz kolejny z Nur, ktora poznalismy na poczatku naszej przygody z Turcja. Po raz ostatni przeszlismy sie ulicami miasta, przekasilismy cos w lokalnych jadlodajniach, a wieczorem Nur przyrzadzila istna uczte.

Ranek byl lekko stresujacy (przynajmniej dla mnie) - nie lubie spozniac sie na samoloty, ale na lotnisko dojechalismy wyjatkowo wczesnie - na 3godz przed odlotem. Zeby nie bylo zbyt kolorowo, pani przy oddawaniu bagazu poinformowala nas z usmiechem na twarzy, ze nie mozemy leciec, poniewaz nie mamy biletu powrotnego. Co za biurokracja! Nasze tlumaczenie, ze my wcale nie chcemy wracac, tylko jechac dalej spowodowaly konsultacje z szefem i po chwili, z jeszcze szerszym usmiechem pani wreczyla nam bilety. A zatem kierunek Malezja!!!

piątek, 20 sierpnia 2010

Tuz Golu

Nie do konca wierzylismy ze jeszcze tego samego dnia dostaniemy sie nad jezioro, nad ktorym mielismy spedzic dwa dni. A jednak. Dojechalismy tam pozno w nocy. Nie rozumielismy tylko czemu kierowca smial sie, gdy powiedzielismy, ze jedziemy sie kapac. Mily poranek i sniadanko w cieniu a do tego kawka na ogniu i do dziela.

Z kapieli nici !!!

Zamiast wody jest sol po ktorej mozna spacerowac. Niesamowite zjawisko. Zasolenie wody wynosi ok. 33% czyli wiecej niz Morze Martwe. My trafilismy tu w porze suchej, kiedy wiekszosc wody wyparowala pozostawiajac tylko biala, slona pustynie. Kilka fotek i wracamy na stacje bezynowa po nasze plecaki. Tu oczywiscie nowe znajomosci z pracownikami stacji i zandarmeria. Mile rozmowy przy herbatce i znow asfalcik.

Jednym stopem dostajemy sie na obwodnice Ankary. Nie mamy jednak ochoty na zwiedzanie kolejnego, poteznego miasta, tym bardziej ze juz jutro musimy byc w Istanbule. Kolejny kierowca, biznesmen, ma dziewczyne z Torunia. Nie omieszkal oczywiscie do niej zadzwonic i przekazac telefon Edycie zeby sobie dziewczeta podyskutowaly. Po kilku godzinach zostawia nas w miasteczku Golyaka. Stad tylko kilka kilometrow do wodospadu przy ktorym mamy sie przespac. Ruszylismy wiec piechotka, w koncu nie zawsze trzeba jezdzic. Nie dane nam jednak przebyc tej traski piechota. Po kilku minutach zatrzymuje sie parka starszych ludzi ktorzy mimo zupelnie innego kierunku jazdy, postanowili zabrac nas do samego wodospadu. Droga okazala sie kilkukrotnie dluzsza niz pokazywala mapa a starsi panstwo, na pozegnanie podarowali nam soczystego melona i worek orzechow laskowych.


Tak oto znalezlismy sie po srodku pola biwakowego ktorego wlasciciel ni w zab nie kumal zadnego innego jezyka niz jego wlasny. Nie zdziwilo nas to jednak i rozpoczelismy komunikacje na migi. Jakos poszlo. Nocleg tani, woda jest, a wodospad niedaleko, tylko, ze w miejscu, gdzie o namiocie mozna zapomniec. Stawiamy wiec nasz maly domek przy drewnianym stoliku i idziemy sie myc. Niestety prysznice dostepne byly tylko w domkach, wiec po chwili zastanowienia jako kabiny uzylismy zwyklej toalety, w koncu to i tak dziura w podlodze. Po powrocie okazuje sie ze zwierzyna bardzo szybko zaopiekowala sie naszym swiezutkim chlebkiem.

Tego wieczora szef kuchni poleca - Zupka z paczki z makaronikiem :)

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Kapadocja


Rano obudzilo nas slonce, powodujace saune wewnatrz namiotow... Powoli zbieralismy sie do opuszczenia tego przybytku nad rzeka. Humory, a przynajmniej moj byly nietegie. Kazdego dnia o poranku nadchodzily "zle chwile" czyli wscieklosc i pewnego rodaju nieumiejetnosc znalezienia sobie miejsca. A to wszystko z powodu temperatury. Nie bylo mowy o milym poranku, z odswiezajaca bryza. Byl skwar, duchota i stojace w miejsu powietrze o godz 8.00!!! Dobrze, ze w poblizu byla rzeka. Pawel z kolei mial na odwrot, dla niego najgorsze byly wieczory.

O maly wlos nie puscilismy z dymem calego brzegu rzeki, trawa byla tak sucha, ze wsytarczyly dwie sekundy aby ogien spod garnka (wiadomo, kto kocha kawe...) zajal okoliczne trawy. Troche sie spocilismy zeby to ugasic... ale udalo sie! ufff
Miasteczko okazalo sie bardzo ladne, prawie jak z bajki. Krete uliczki, mnostwo zakamarkow i wszedzie ceramika wszelkiego ksztaltu i koloru. Po sniadaniu odwiedzielismy kafejke internetowa, jak to stwierdzilismy "na godzinke". Z czego wyszly chyba trzy, wiec z planu dotarcia do Goreme - skalnego miasta pozostaly tylko dobre checi... Usiedlismy wiec wszyscy razem na placu i coz moglismy zrobic? Saczylismy piwko... Rozmowom i opowiesciom nie bylo konca, ale slonce zaczelo chylic sie u zachodowi a my nawet nie wyruszylismy z miasteczka. Dezyzja zgromadzonych poderwalismy sie i niespiesznym krokiem udalismy sie w kierunku innego miasteczka, z ktorego jutro, wczesnym porankiem (z mlekiem ;) mielismy udac sie na zwiedzanie Goreme.
Slonce niestety zaszlo w momencie, kiedy dotarlismy do rozwidlenia drog. Coz, spacer, zwlaszcza po tak ciezkim dniu jeszcze nikomu nie zaszkodzil, a to jedynie kilka kilometrow. Calkiem chyba dla zartu zaczelismy lapac stopa, wiedzac, ze nikt o zdrowych zmyslach nie zabierze 4 osob z wielkimi plecakami, posrodku niczego... ehh ta nasza mala wiara... Zaden problem, jeden plecak w bagazniku, Bartek na przednim siedzeniu, a z tylu, ja, Ola i Pawel, z plecakami na kolanach, dopasowani jak w tetrisie.

Super, znalezlismy sie tam, gdzie planowalismy, tylko teraz pytanie: gdzie jest ta rzeka, ktora byla na mapie, i dla ktorej tu przyjechalismy...? Nikt nie wiedzial! Ola probowala pismem obrazkowym wytlumaczyc tubylcom, czego szukamy, ale nie zdalo sie to na nic. Zero rozumienia! Pomogl nam jeden turysta z mapa google w telefonie. Tylko, ze bylo to kolejne 5km od nas. Raz sie ualo, moze uda sie i drugi. Lapalismy stopa... i zlapalismy! A potem kolejny kilometrowy spacer w blasku ksiezyca. Przeciez ta rzeka musi gdzies plynac. Kiedy uslyszelismy szum wody, wiedzielismy, ze jestesmy w domu. Znalezlismy swietne miejsce, nieopodal malego mostku.


Popoludniu dnia nastepnego (ranek zlecial zbyt szybko!) spakowalismy rzeczy, ukrylismy je w krzakach, zamaskowalismy galeziami i liscmi, niczym Rambo i poszlismy z zamiarem wizyty w skalnym miescie (wciaz okolo 10km od nas, tylko tym razem z innej strony). Jakos po drodze, zahaczylismy o sklepik,laweczka kusila cieniem, czas plynal leniwie...i tak poplynal, ze trzeba bylo wracac, bo robilo sie ciemno. Ale, przynajmniej zapalilismy prawdziwa shishe i poczulismy jak to jest, kiedy czas to abstrakcja.

Kolejny dzien, szybsza akcja, w poludnie bylismy juz w pierwszym miasteczku (oczywiscie znajoma laweczka znow skusila nas na troszke) ale tym razem zebralismy sie w sobie i nawet udalo sie nam dojechac do Goreme! Kiedy wejscie do skalnego miasta, i cene, jaka trzeba bylo za wizyte zaplacic, stwierdzilismy, ze jestesmy z kazdej strony otoczeni przez skale domy, wiec nie bedziemy placic za obejrzenie kilku z nich. Udalismy sie na druga strone gor i tam, w przepieknej dolinie, posrod domow i winorosli rozbilismy namioty na noc. Jako, ze byla to nasza ostatnia noc razem, zakonczylismy nasza przygode, w taki sam sposob, w jaki ja rozpoczelismy ;D Wypilismy za powodzenie naszych planow i spelniajace sie marzenia!


A bladym switem, zamiast mleka, pojawily sie na niebie dziesiatki balonow! Minely nasz oboz z wielkim hukiem i wesolymi powitalnymi okrzykami.
Tak, najwyzszy czas powiedziec sobie szerokiej drogi, ale jakos nie moglismy sie rozstac, wiec prawie do wieczora siedzielismy przy stoliczku lokalnego sklepu, az nadeszla w koncu ta chwila... Pomachalismy jeszcze raz na pozegnanie i poszlismy w naszym kierunku.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Droga do Kapadocji

Po zlozeniu namiotu, kiedy Edyta wygrzebywala sie z krzakow a ja nie doszedlem jeszcze do drogi zatrzymal sie maly bus z kupa rozwrzeszczanych kolesi w srodku. Nie wygladalo to zachecajaco, ale co tam, wsiadamy. Ulokowani z tylu auta, na workach z ciuchami w pozycji lezacej mkniemy do przodu. Siedmiu pracownikow firmy budujacej szklarnie zmienia wlasnie miejsce pracy. Po drodze zmieniaja kurs (nie w nasza strone) ale zaraz maja wrocic na trase. Jedziemy ponad 40 min. w jedna strone by zalatwic niesamowicie wazna sprawe - odebrac mala rolke tasmy klejacej i wypic herbatke z rodzicami jednego z nich. Zanim wracamy na kurs mija 2,5 godz. Tego dnia zalezy nam na czasie bo chcemy zobaczyc sie z Ola i Bartkiem w Kapadocji a przejazd 613 km stopem moze byc trudny nawet w tym kraju. Zegnamy panow na srodku autostrady i ruszamy w strone miasta Konya. Zakupy i posilek w przydroznym sklepiku i dalej do przodu z czlowiekiem niezwykle zapracowanym, wlascicielem kilku firm. Podczas postoju zza paska spodni naszego kierowcy wystaje bron. Tlumacze Edycie ze nawet w polsce bogaci ludzie maja pozwolenia na bron i nie wydaje mi sie, zeby ten pan byl grozny, bo co moglby od nas chciec skoro my nic nie mamy. Jedziemy dalej. Postoj na herbatke, to chyba jedno zprzykazan tureckiego kierowcy by autostopowicza nakarmic i napoic, a czesto zawiezc tam gdzie chce. W miedzyczasie rozmawiamy o biznesach, ktorymi nasz driver zajmuje sie na codzien. Otrzymuje propozycje pracy po powrocie z podrozy ktora wyglada calkiem objecujaco. Kto wie ? Za Konya lapiemy starszego kierowce tira i jedziemy az do Avanos gdzie czekaja juz na nas nasi polscy znajomi. Po drodze klimat zmienia sie rownie szybko co teren. Kolo 20.00 jest juz calkiem chlodno a wokolo tylko piach i zadnych roslin. Istna pustynia. Do Avanos dojezdzamy okolo 22.30.

Po jakims czasie pojawiaja sie Ola i Bartek. przyszli by zaprowadzic nas do miejsca gdzie spia juz od wczoraj. Wesolo im bardzo, nie mogli doczekac sie naszego przyjazdu i wypili juz po piwku, co nie przeszkodzilo jednak w odwiedzeniu sklepu i zakupieniu czegos mocniejszego. Na miejscu - opowiesci z poprzednich dni podrozy ich i naszej oraz 37.5% w kieliszkach. Takim polskim akcentem przywitalismy siebie nawzajem i zakonczylismy ten dzien.

sobota, 14 sierpnia 2010

Wybrzeze Morza Srodziemnego

Obudzilismy sie niezwykle wczesnie, jeszcze przed siodma. Wizja palacego slonca, prazacego nas na brzegu dodala nam skrzydel. Zanim pierwsze promienie nas dosiegly, bylismy juz gotowi do drogi. Nie wygladalo to zachecajaco, autostop - samochod jeden na 10 min... lub wersja piesza, czyli dralowanie 10km do miasteczka. Wybralismy opcje trzecia, czyli lapanie w drodze. Nie uszlismy daleko, kiedy na horyzoncie pojawil sie niewielki samochod dostawczy... Po raz kolejny przekonalismy sie, ze wszystko jest mozliwe. Zaladowalismy nasze plecaki na pake obok skrzynek z pomidorami i wcisnelismy sie do srodka. Do centrum Marmaris juz nie chcielismy wjezdzac, wiec nalezalo zmnienic srdodek transportu. Kiedy rozlokowalismy sie na poboczu, podjechala taksowka i wychylil sie z niej znajomy Wloch, zapraszajac do srodka. Jechal wlasnie na dworzec. Nie skorzystalismy z propozycji, poniewaz wolelismy sprobowac zlapac stopa, a poza tym nie bylismy pewni, na ktory dworzec jedzie. Jak sie okazalo, wyladowalismy za chwile w tym samym miejscu, pomachalismy mu na pozegnanie i wrocilismy na "ukochany" asfalt.


Poszlo gladko, zabralismy sie z pielegniarzem wracajacym z 24 godz dyzuru. Troszke przysypial, ale jechal szybko i po niedlugim czasie bylismy juz daleeko. Koniec jazdy przypadl na najgorszy upal, w poblizu zero cienia, a kierowcy, jakby ich ktos zaczarowal, przestali tak chetnie sie zatrzymywac... cos nowego... Wydumalismy sobie, ze dzis nie bedziemy sie spieszyc. Dojedziemy jeszcze 50km, zatrzymamy sie na plazy, wykapiemy sie, zjemy obiad i kiedy bedzie juz chlodniej, pojedziemy dalej. Powoli zaczynalismy juz topniec (temperatura osiagnela 43,5 stopnia!), gdy ktos zlitowal sie nad nami i zjechal na pobocze. Ciezko bylo sie porozumiec, ale udalo sie na tyle, by wiedziec, ze ow pan, jedzie do Antalii, z przerwa na kapiel. Czemu nie? Trasa byla przepiekna, wykuta w zboczach, kreta, momentami wila sie wysoko, czasem tuz przy morzu. Co chwile pojawialy sie wyspy na horyzoncie. Dech zapieralo w piersiach.
Naszym przystankiem byla plaza w Patara, miejscu pelnym starozytnych budowli. Tutaj po raz pierwszy zobaczylismy jak wygladaja plaze, ktore widnieja na zdjeciach w przewodnikach. Oczywiscie wejscie bylo platne... Piasek lsnil w sloncu, zadnego papierka, nawet najmniejszego smiecia, lezaki do dyspozycji, prysznic wliczony w cene. Woda przejrzysta i niesamowite fale prawie wyrzucajace cie na brzeg. Bajka. A w tej bajce, sami angielscy turysci...
Trzeba bylo jechac jednak dalej. Juz mielismy sie przebrac w suche rzeczy, kiedy nasz kierowce gestem zakomunikowal, ze to jeszcze nie koniec. Zajedziemy do nastepnego miejsca. Musze przyznac, ze kolejna plaza byla tysiac razy ladniejsza od pierwszej! Przepiekna zatoka, otoczona wysokimi skalami. Zeby tam sie dostac, trzeba bylo pokonac dziesiatki schodow, a na dole biale kamyczki, jak szlifowane. Prawdziwy raj, bezplatny i dla wszystkich!


Po kapieli wskoczylismy do auta i rozleniwieni ruszylismy dalej. W pewnym momencie, kierowca ni z gruszki, ni z pietruszki wysunal do Pawla bardzo niemoralna propozycje dotyczaca mojej osoby... Na poczatku nie zrozumielismy, poza tym jaki mlot, pyta o takie rzeczy? Humory zepsuly sie nam momentalnie! Bylismy, krotko mowiac wkurzeni i zdegustowani! Zatrzymalismy auto, w pierwszym mozliwym miejscu, bardzo zimno i oschlo pozegnalismy tego idiote, ktory nawet nie zrozumial, dlaczego jestesmy tacy zli! Tego to sie nie spodziewalismy, zwlaszcza, ze przedstawilismy mu sie jako malzenstwo (tak jest duzo latwiej i bezpieczniej) Coz, czasem dobrze, czasem zle...
W miejscu postoju plaza, zajeta byla przez koczujacych cyganow. Znowu niefart. Slonce chylilo sie ku zachodowi i cale szczescie zabral nas stamtad mlody przewodnik wycieczek. Gdzies za gorami, w spokojnym lesie w okolicy Olympos zaostalismy na noc.

piątek, 13 sierpnia 2010

Marmaris

Nocleg pod drzewem Oliwnym przyniosla ulge z rana. Nie jest tak goraco ani wilgotno. Po raz pierwszy od dlugiego czasu wyciagnelismy spiwory z plecakow. Szybko stajemy na drodze na ktorej Edyta, podczas mojej wyprawy w celu znalezienia wody, ma przyjemnosc podyskutowac z zandarmami. Zapytalem czego chcieli, na co smiejac sie wzruszyla ramionami i stwierdzila ze nie ma zielonego pojecia. Angielski nie jest mocna strona zolnierzy, i nie tylko ich.

Pierwszy stop tego dnia, kierowca tira mily az za bardzo. Po pytaniu czy pijemy piwo postawil sobie za cel nadrzedny, by znalezc sklep. Nie bylo to latwe, z powodu ramadanu wszystkie sklepy po drodze byly zamkniete. Nie poddal sie jednak tak latwo. Zjechal z trasy i wpakowal sie ogromnym tirem do jakiegos malego miasteczka gdzie ledwo przeciskal sie miedzy zaparkowanymi autami. Po godzinie dopial swego, znalazl dla nas piwo z czego byl niesamowicie dummny. Jedziemy dalej. Zawozi nas 40 km. od miejsca gdzie chcielismy wysiasc. "Mile" miejsce, magazyn z napojami, aloholami i innymi cudenkami. Rozladunek i herbatka z pracownikami trwala okolo godzinki. Znow jedziemy, tym razem w dobrym kirunku. Cale szczescie ze zostalo niewiele drogi bo kolega zerka na Edyte coraz czesciej.

Poznym popoludniem zostaje nam tylko kilkadziesiat km do Marmaris. W kolejnym aucie kierowca mowiacy po angielsku ktory zawozi nas do centrum. sama miejscowosc wydaje sie byc przepiekna (i droga) ale temperatura i wilgotnosc powietrza sa nie do zniesienia. Jedziemy wiec dalej malym autobusikiem do oddalonego okolo 10 km portu jachtowego przy ktorym mamy nadzieje znalezc miejsce na namiot. Na przystanku poznajemy wlocha jadacego w ta sama strone. Jedzie do portu by zabrac rzeczy z jachtu ktorym tu przyplynal z para, ktora wedlug niego nie potrafi zeglowac. Na morzu chyba sie nie dogadali bo nie wyraza sie o nich zbyt delikatnie.

W porcie rozczarowanie, syf jak na wysypisku, i niewiele miejsc na namiot. Po zmroku decydujemy spac gdziekolwiek. Jedna pozytywna rzecz to prysznic (rura z woda) na brzegu. Tej nocy nie dane jest nam sie wyspac. budzimy sie o 3 rano. Mimo ze namiot byl otwarty a my spalismy bez spiworow i w samej bieliznie, cali jestesmy zlani potem. Po kilku minutach Edyta nie wytrzymuje nerwowo i opuszcza namiot, spedzajac noc pod gwiazdami. Mi udaje sie zasnac wewnatrz.

środa, 11 sierpnia 2010

Pamukkale C.D.


Kolejny upalny ranek w Pamukkale. Dzis opuszczamy to miejsce. Milo bylo, ale trzeba nam jechac dalej. Poranna kawka od tego dnia nabiera troszke innego znaczenia. Wczoraj zepsula sie nam kuchenka, a moze to tylko butla z gazem jakas nie taka? To sie okaze. Turecki produkt, ciezki do znalezienia w Turcji. No coz, bywa.

Zegnamy sie z wlascicielem i idziemy na momencik do kafejki. W kafejce szybko siada nam humor. Polnocna czesc Pakistanu zalana i nie do przebycia. Cudownie, kolejna trasa zamknieta. Nie jest nam do smiechu. Kolejne godziny przed monitorem przynosza efekt w postaci taniego lotu do Malezji. Nasze karty oczywiscie na nic sie zdaly. Juz wiemy ze zostaniemy w Pamukkale na kolejna noc. Wracamy na kamping. Przywitanie z ogromnym psem obronnym, ktory gdyby tylko mogl, zamiast zagryzc, zalizalby na smierc. Po chwili mila niespodzianka, Ola i Bartek, polscy backpakersi pojawiaja sie w tym samym miejscu. Mile przywitanie, krotka pogawedka i wracamy z Edyta na internet. Bilety rezerwujemy tylko dzieki mamie Edyty, inaczej bylibysmy w "lesie". Rozmowa na Skype z rodzinka w Anglii i czas na kolacje i piwko z nowo poznanymi ludzikami.

Dzien nastepny zaczynamy od sprawdzenia rezerwacji. Wszystko w pozadku wiec postanowione, lecimy do Malezji. Troszke szkoda, ze nie mozemy przebyc tej trasy ladem, ale coz, pewnych rzeczy nie da sie przeskoczyc.

Zegnamy sie z Ola i Bartkiem, ktorzy zostaja tu na kolejna noc a potem jada do Kapadocji. My chcemy zobaczyc Marmaris, tak zachwalane przez wszystkich Turkow. 5 min lapania stopa i jedziemy do Denizli, by uzupelnic zapasy. W centrum handlowym, gdzie znalezlismy supermarket - dziwna akcja. By sie do niego dostac trzeba przejsc przez bramke jak na lotnisku ale mila pani z ochrony nie wpuszcza nas mimo wszystko. Plecaki to duzy problem a nie mamy ich gdzie zostawic. Jestesmy jednak Polakami, wiec skoro nie mozna drzwiami trzeba oknem :) Rozmowa z innym straznikiem przynosi efekt i w koncu robimy zakupy. W drodze na wylot znajdujemy sklep ze wszystkim. Pytam o butle z gazem - nie ma, ale to nie problem. Wlasciciel wysyla malego chlopca na skuterku gdzies w miasto i po 15 min mamy, czego nam trzeba. Zadowoleni idziemy dalej. Miasto ciagnie sie kilometrami a jest juz okolo 6 wieczorem. Pierwszy stop zatrzymuje sie sam, nawet bez machania reka. Dostawca wody wywozi nas na obrzeza, potem 30 km i jestesmy w samym srodku pustki. Przy kolacji okazuje sie jednak, ze bytla z gazem byla w porzadku bo po wkreceniu kolejnej gaz ucieka ze wszystkich stron. Malo nie odmrozilem sobie palcow. Troszke kombinacji, prowizoryczne podkladki i probuje z nastepna. Sytuacja jest delikatnie stresujaca. Druga butla, po kilku godzinach w plecaku, ma wypukle dno (powinno byc wklesle). Mimo wciaz ulatniajacego sie gazu, udaje sie nam ugotowac super sosik z torebki. Jutro Marmaris - zobaczymy jak nam pojdzie.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Pamukkale (Turcja)

Po wyjezdzie z Sile, zorientowalismy sie, ze oprocz pierwszego dnia, jeszcze nie lapalismy w Turcji stopa. Jednak to nie tylko kraj serdecznych ludzi w ich domach, w autach sa rownie mili, czyli czasem nie wystarczy czasu aby napic sie wody, a juz samochod czeka! Raj dla autostopowiczow! Do tego nie myslcie sobie, ze bedziecie jechac spragnieni, zapewne dostaniecie cos do picia, albo do jedzenia, nawet jesli wczesniej grzecznie odmowicie...

Wyjechalismy okolo 14.00 jedengo dnia, a juz drugiego bylismy w Pamukkale. Okolo 400 km przejechalismy w 4,5 godz. To nasz rekord szybkosci. Samo Pamukkale jest tylko mala wioseczka ktora bez bialych, wapiennych tarasow nie wyroznialaby sie niczym szczegolnym. Z noclegu na dziko musielismy jednak zrezygnowac na rzecz campingu (najtanszego w naszej podrozy), a to przez fakt ze zandarmeria tutaj nie spi.

Dzien nastepny spedzilismy w Hierapolis. Antyczne miasto, wybudowane ponad bialymi tarasami, ktore juz od wiekow sluzylo ludziom jako kurort spa. Kolejne trzesienia ziemi, najpierw wypedzily mieszkancow, by potem dokonczyc dziela zniszczenia. Dzis pozostaly tylko ruiny, ktore i tak warto zobaczyc. Droga do niego, od strony Pamukkale wiedzie przez wapienne tarasy wybudowane przez ludzi w celu ochrony tych naturalnych. Z racji swego snieznobialego koloru nie wolno poruszac sie po nich w butach, a tylko na boso, co z reszta bardzo przypadlo nam do gustu. Co kilka metrow korzystalismy z kapieli w kolejnych "basenach" z letnia woda.

Samo Hierapolis powyzej zaskoczylo nas swym rozmiarem. Nie spodziewalismy sie tak poteznego obszaru pokrytego ruinami. Silne slonce nie pozostalo jednak bierne, co zmusilo nas do czestych odpoczynkow w poblizu oczek wodnych. Udalo nam sie nawet wykopac w jednym z naturalnych tarasow co nie trwalo jednak dlugo. Straznik, ktorych jest tam od zatrzesienia, przypomnial nam gwizdkiem ze chyba sie pomylilismy. Po kilku godzinach postanowilismy wrocic ta sama droga. Znow kapiele co kilka metrow, inaczej nie daloby sie wytrzymac w tej temperaturze.
Mimo ceny za wejscie, bo bilety wcale nie sa tanie, a zachecajace do odwiedzin zdjecia calego kompleksu pochodza z czasow kiedy wody w tarasach bylo znacznie wiecej - warto bylo.