sobota, 14 sierpnia 2010

Wybrzeze Morza Srodziemnego

Obudzilismy sie niezwykle wczesnie, jeszcze przed siodma. Wizja palacego slonca, prazacego nas na brzegu dodala nam skrzydel. Zanim pierwsze promienie nas dosiegly, bylismy juz gotowi do drogi. Nie wygladalo to zachecajaco, autostop - samochod jeden na 10 min... lub wersja piesza, czyli dralowanie 10km do miasteczka. Wybralismy opcje trzecia, czyli lapanie w drodze. Nie uszlismy daleko, kiedy na horyzoncie pojawil sie niewielki samochod dostawczy... Po raz kolejny przekonalismy sie, ze wszystko jest mozliwe. Zaladowalismy nasze plecaki na pake obok skrzynek z pomidorami i wcisnelismy sie do srodka. Do centrum Marmaris juz nie chcielismy wjezdzac, wiec nalezalo zmnienic srdodek transportu. Kiedy rozlokowalismy sie na poboczu, podjechala taksowka i wychylil sie z niej znajomy Wloch, zapraszajac do srodka. Jechal wlasnie na dworzec. Nie skorzystalismy z propozycji, poniewaz wolelismy sprobowac zlapac stopa, a poza tym nie bylismy pewni, na ktory dworzec jedzie. Jak sie okazalo, wyladowalismy za chwile w tym samym miejscu, pomachalismy mu na pozegnanie i wrocilismy na "ukochany" asfalt.


Poszlo gladko, zabralismy sie z pielegniarzem wracajacym z 24 godz dyzuru. Troszke przysypial, ale jechal szybko i po niedlugim czasie bylismy juz daleeko. Koniec jazdy przypadl na najgorszy upal, w poblizu zero cienia, a kierowcy, jakby ich ktos zaczarowal, przestali tak chetnie sie zatrzymywac... cos nowego... Wydumalismy sobie, ze dzis nie bedziemy sie spieszyc. Dojedziemy jeszcze 50km, zatrzymamy sie na plazy, wykapiemy sie, zjemy obiad i kiedy bedzie juz chlodniej, pojedziemy dalej. Powoli zaczynalismy juz topniec (temperatura osiagnela 43,5 stopnia!), gdy ktos zlitowal sie nad nami i zjechal na pobocze. Ciezko bylo sie porozumiec, ale udalo sie na tyle, by wiedziec, ze ow pan, jedzie do Antalii, z przerwa na kapiel. Czemu nie? Trasa byla przepiekna, wykuta w zboczach, kreta, momentami wila sie wysoko, czasem tuz przy morzu. Co chwile pojawialy sie wyspy na horyzoncie. Dech zapieralo w piersiach.
Naszym przystankiem byla plaza w Patara, miejscu pelnym starozytnych budowli. Tutaj po raz pierwszy zobaczylismy jak wygladaja plaze, ktore widnieja na zdjeciach w przewodnikach. Oczywiscie wejscie bylo platne... Piasek lsnil w sloncu, zadnego papierka, nawet najmniejszego smiecia, lezaki do dyspozycji, prysznic wliczony w cene. Woda przejrzysta i niesamowite fale prawie wyrzucajace cie na brzeg. Bajka. A w tej bajce, sami angielscy turysci...
Trzeba bylo jechac jednak dalej. Juz mielismy sie przebrac w suche rzeczy, kiedy nasz kierowce gestem zakomunikowal, ze to jeszcze nie koniec. Zajedziemy do nastepnego miejsca. Musze przyznac, ze kolejna plaza byla tysiac razy ladniejsza od pierwszej! Przepiekna zatoka, otoczona wysokimi skalami. Zeby tam sie dostac, trzeba bylo pokonac dziesiatki schodow, a na dole biale kamyczki, jak szlifowane. Prawdziwy raj, bezplatny i dla wszystkich!


Po kapieli wskoczylismy do auta i rozleniwieni ruszylismy dalej. W pewnym momencie, kierowca ni z gruszki, ni z pietruszki wysunal do Pawla bardzo niemoralna propozycje dotyczaca mojej osoby... Na poczatku nie zrozumielismy, poza tym jaki mlot, pyta o takie rzeczy? Humory zepsuly sie nam momentalnie! Bylismy, krotko mowiac wkurzeni i zdegustowani! Zatrzymalismy auto, w pierwszym mozliwym miejscu, bardzo zimno i oschlo pozegnalismy tego idiote, ktory nawet nie zrozumial, dlaczego jestesmy tacy zli! Tego to sie nie spodziewalismy, zwlaszcza, ze przedstawilismy mu sie jako malzenstwo (tak jest duzo latwiej i bezpieczniej) Coz, czasem dobrze, czasem zle...
W miejscu postoju plaza, zajeta byla przez koczujacych cyganow. Znowu niefart. Slonce chylilo sie ku zachodowi i cale szczescie zabral nas stamtad mlody przewodnik wycieczek. Gdzies za gorami, w spokojnym lesie w okolicy Olympos zaostalismy na noc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz