poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Kapadocja


Rano obudzilo nas slonce, powodujace saune wewnatrz namiotow... Powoli zbieralismy sie do opuszczenia tego przybytku nad rzeka. Humory, a przynajmniej moj byly nietegie. Kazdego dnia o poranku nadchodzily "zle chwile" czyli wscieklosc i pewnego rodaju nieumiejetnosc znalezienia sobie miejsca. A to wszystko z powodu temperatury. Nie bylo mowy o milym poranku, z odswiezajaca bryza. Byl skwar, duchota i stojace w miejsu powietrze o godz 8.00!!! Dobrze, ze w poblizu byla rzeka. Pawel z kolei mial na odwrot, dla niego najgorsze byly wieczory.

O maly wlos nie puscilismy z dymem calego brzegu rzeki, trawa byla tak sucha, ze wsytarczyly dwie sekundy aby ogien spod garnka (wiadomo, kto kocha kawe...) zajal okoliczne trawy. Troche sie spocilismy zeby to ugasic... ale udalo sie! ufff
Miasteczko okazalo sie bardzo ladne, prawie jak z bajki. Krete uliczki, mnostwo zakamarkow i wszedzie ceramika wszelkiego ksztaltu i koloru. Po sniadaniu odwiedzielismy kafejke internetowa, jak to stwierdzilismy "na godzinke". Z czego wyszly chyba trzy, wiec z planu dotarcia do Goreme - skalnego miasta pozostaly tylko dobre checi... Usiedlismy wiec wszyscy razem na placu i coz moglismy zrobic? Saczylismy piwko... Rozmowom i opowiesciom nie bylo konca, ale slonce zaczelo chylic sie u zachodowi a my nawet nie wyruszylismy z miasteczka. Dezyzja zgromadzonych poderwalismy sie i niespiesznym krokiem udalismy sie w kierunku innego miasteczka, z ktorego jutro, wczesnym porankiem (z mlekiem ;) mielismy udac sie na zwiedzanie Goreme.
Slonce niestety zaszlo w momencie, kiedy dotarlismy do rozwidlenia drog. Coz, spacer, zwlaszcza po tak ciezkim dniu jeszcze nikomu nie zaszkodzil, a to jedynie kilka kilometrow. Calkiem chyba dla zartu zaczelismy lapac stopa, wiedzac, ze nikt o zdrowych zmyslach nie zabierze 4 osob z wielkimi plecakami, posrodku niczego... ehh ta nasza mala wiara... Zaden problem, jeden plecak w bagazniku, Bartek na przednim siedzeniu, a z tylu, ja, Ola i Pawel, z plecakami na kolanach, dopasowani jak w tetrisie.

Super, znalezlismy sie tam, gdzie planowalismy, tylko teraz pytanie: gdzie jest ta rzeka, ktora byla na mapie, i dla ktorej tu przyjechalismy...? Nikt nie wiedzial! Ola probowala pismem obrazkowym wytlumaczyc tubylcom, czego szukamy, ale nie zdalo sie to na nic. Zero rozumienia! Pomogl nam jeden turysta z mapa google w telefonie. Tylko, ze bylo to kolejne 5km od nas. Raz sie ualo, moze uda sie i drugi. Lapalismy stopa... i zlapalismy! A potem kolejny kilometrowy spacer w blasku ksiezyca. Przeciez ta rzeka musi gdzies plynac. Kiedy uslyszelismy szum wody, wiedzielismy, ze jestesmy w domu. Znalezlismy swietne miejsce, nieopodal malego mostku.


Popoludniu dnia nastepnego (ranek zlecial zbyt szybko!) spakowalismy rzeczy, ukrylismy je w krzakach, zamaskowalismy galeziami i liscmi, niczym Rambo i poszlismy z zamiarem wizyty w skalnym miescie (wciaz okolo 10km od nas, tylko tym razem z innej strony). Jakos po drodze, zahaczylismy o sklepik,laweczka kusila cieniem, czas plynal leniwie...i tak poplynal, ze trzeba bylo wracac, bo robilo sie ciemno. Ale, przynajmniej zapalilismy prawdziwa shishe i poczulismy jak to jest, kiedy czas to abstrakcja.

Kolejny dzien, szybsza akcja, w poludnie bylismy juz w pierwszym miasteczku (oczywiscie znajoma laweczka znow skusila nas na troszke) ale tym razem zebralismy sie w sobie i nawet udalo sie nam dojechac do Goreme! Kiedy wejscie do skalnego miasta, i cene, jaka trzeba bylo za wizyte zaplacic, stwierdzilismy, ze jestesmy z kazdej strony otoczeni przez skale domy, wiec nie bedziemy placic za obejrzenie kilku z nich. Udalismy sie na druga strone gor i tam, w przepieknej dolinie, posrod domow i winorosli rozbilismy namioty na noc. Jako, ze byla to nasza ostatnia noc razem, zakonczylismy nasza przygode, w taki sam sposob, w jaki ja rozpoczelismy ;D Wypilismy za powodzenie naszych planow i spelniajace sie marzenia!


A bladym switem, zamiast mleka, pojawily sie na niebie dziesiatki balonow! Minely nasz oboz z wielkim hukiem i wesolymi powitalnymi okrzykami.
Tak, najwyzszy czas powiedziec sobie szerokiej drogi, ale jakos nie moglismy sie rozstac, wiec prawie do wieczora siedzielismy przy stoliczku lokalnego sklepu, az nadeszla w koncu ta chwila... Pomachalismy jeszcze raz na pozegnanie i poszlismy w naszym kierunku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz