sobota, 28 sierpnia 2010

KL cd, czyli jak ciezko opuscic dom Jeevy...

Dni mijaja, a my wciaz jestesmy w Kuala Lumpur. Wpasowalismy sie w rytm miasta, domu i kolejnych gosci z CS. Na kilka dni przyjechali Dori i Balaz z Wegier, ktorzy w pazdzierniku zaczynaja studia w Indonezji. Potem wpadli Maciek i Filip z Poznania, ktorzy wlasnie wracali z podrozy przez Rosje, Chiny, Tajlandie

W niedziele odbylo sie wezowe spa. Jeeva czyscil klatki i terraria, a my mielismy okazje na bardzo bliskie poznanie ich mieszkancow. Pawlowi do gustu najbardziej przypadl Spiky - wsciekle zielona iguana, ktora bardzo ladnie udawala broszke na jego koszulce. Ja zaprzyjaznilam sie z wezami, zwlaszcza z jednym pytonem.
Wspolnie z Jeeva i Wiliamem wybralismy sie nad gorace zrodla, ktorych na pewno nie zostane wielka fanka, mimo tego, ze byly piekne. Woda byla tak goraca, ze ledwo dalam rade sie w niej zanurzyc. Za to kiedy pojechalismy nad wodospady - miodzio. Wiadomo "zimna woda, zdrowia doda". Moze dlatego kapalam sie jako jedyna...

Za namowa Primy, zwedzilismy takze Batu Caves - zespol jaskin, w ktorych znajduja sie hinduskie swiatynie poswiecone Muruganowi - bogowi wojny. Aby sie do nich dostac, nalezy minac 43 metrowy pozlacany posag i wejsc 272 stopnie do gory. Jest to najwieksze w Malezji miejsce kultu, w ktorym co roku odbywa sie, zakazany w Indiach festiwal Thaipusam.
Pewnego wieczoru, kiedy zostalysmy same urzadzilysmy sobie lekcje. Ja probowalam nauczyc dziewczyny kilku polskich slow i zwrotow, a potem nastapila zamiana. Niemalze posikalysmy sie ze smiechu, kiedy dziewczyny probowaly wypowiedziec "jak sie masz", albo "dobranoc". Po chwili bylo odwrotnie. Myslalam, ze mi jezyk kolkiem stanie. Do dzis, wieczorowa pora, Prima albo Anusyiah zawsze z usmiechem mowia "dobranoc" a ja nie pozostaje dluzna i mowie "selamat malam".

piątek, 27 sierpnia 2010

Marzenia sie spelniaja!!!

Musielismy sie pospieszyc, seans zaczynal sie o godzinie 22.30, wiec aby zdazyc wzielismy taksowke. Biorac pod uwage koszt calej zabawy troche sie obawialismy, ze nasz budzet tego nie wytrzyma, ale kiedy okazalo sie, ze to Avatar w rozszerzonej wersji, do tego 3D, nie mielismy juz zadnych watpliwosci! Pamietam, jak kilka miesiecy temu przeczytalam, ze w sierpniu wroci on do kin. Wiedzialam, ze bedziemy wtedy gdzies w swiecie i na pewno na niego nie pojdziemy...a tak bardzo chcialam zobaczyc go na duzym ekranie. Z radoscia zajelismy miejsca w sali kinowej, zalozylismy okulary i wyruszylismy w podroz po Pandorze. Niesamowite!!! Oczywiscie pierwszy raz ogladalismy film w trojwymiarze. W miedzyczasie wybila polnoc i rozpoczal sie dzien moich urodzin. Po seansie wybralismy sie do restauracji, gdzie Prima i Anusyiah zamowily dla nas indyjskie specjaly. Myslalam, ze moze utrzymam w tajemnicy kwestie urodzin, ale po chwili podszedl Jeeva i zlozyl mi zyczenia, (wlasnie dowiedzial sie od Pawla) po czym cala reszta zyczyla mi wszystkiego najlepszego. Nie bylo mowy o tym ze zaplacimy za kino, dostalam to w prezencie. Po kolacji Jeeva zabral mnie na przejazdzke skuterem ulicam miasta. O rety! Musialam sie niezle trzymac, bo kierowca jest z niego szalony! Co za noc! W zyciu bym sie tego nie spodziewala.
A to nie byl jeszcze koniec niespodzianek... Wieczorem byla Pawla kolej zaliczyc superszalona jazde na skuterze, wiec chlopacy pojechali gdzies do centrum. W tym czasie do mieszkania przyszla siostra Primy i jej synowie. Ona tez obchodzila tego dnia urodziny i okazalo sie idziemy na kolacje. Tym razem do restauracji chinskiej. Niestety nie udalo nam sie przeczytac menu, jeszcze nie opanowalismy tego jezyka. Zasiedlismy przy duzym, okraglym stole, ktorego srodek zajmowala obrotowa taca. Kelner - siwy starszy pan przyjal zamowienie i po kilkunastu minutach zaczely pojawiac sie potrawy. Na stole wyladowalo tofu w dwoch postaciach, miekkie i smazone, kurczak w sosie imbirowym z karmelizowanym chili, dwa rodzaje ryby, warzywka i do tego kraby. Prawdziwa uczta! Po wszystkim, pojawily sie torty... dwa! Na moim, po polsku napisane bylo "Wszystkiego najlepszego Edyta". Pomyslalysmy zyczenia, zdmuchnelysmy swieczki i ja, jak to u nas w zwyczaju, zabralam sie za krojenie. Po czym, katem oka zauwazylam, ze z drugim tortem dzieje sie cos zupelnie innego. Kazdy bral po kawaleczku i nastepowala wymiana malych gryzkow wraz z wymiana zyczen. Bylo to znacznie bardziej interesujace, wiec zrobilam to samo. Mnostwo smiechu i zabawy, a kiedy po chwili dostalam prezent - piekna, zielona torbe, przyznam, ze oczy wypelnily mi sie lzami. To bylo o wiele wiecej, niz moglam sobie wymarzyc! Chlopacy mieli niezly ubaw, bo kiedy ja myslalam, ze jada na przejazdzke aby kupic cos dla wezy, oni popedzili na bazar i szukali dla mnie prezentu. Trzeba przyznac, ze im sie udalo! Trafili w dziesiatke :D

wtorek, 24 sierpnia 2010

Pierwsze kroki i widoki w Kuala Lumpur

Zblizala sie godzina dwunasta, wiec nadszedl czas poznac Jeeve. Dojechalismy do jego domu wedle podanych wskazowek. Podeszlismy pod drzwi, a tu niespodzianka. Przywitaly nas jego mama - Prima i siostra - Anusyiah. Okazalo sie, ze Jeeva pracuje do 22.00. Nie bardzo wiedzielismy co zrobic, wiec zostawilismy plecaki i pojechalismy zwiedzic miasto. Ja zasypialam prawie w kazdej pozycji, a na kawe nie moglam juz patrzec. Cale szczescie, ze wieczorem troszke ozylam.
Wszedzie bylo glosno, niezliczone ilosci samochodow tloczyly sie na ulicach, a pomiedzy nimi, szalone ludziki na motorkach i skuterach wciskaly sie w kazda mozliwa wolna przestrzen. Trzeba niezle uwazac, zeby nie stracic zycia na tutejszych drogach. Chodzilismy ulicami miasta i chlonelismy jego niezwykly klimat, inne zapachy i widoki. Obeszlismy glowny bazar, ktory okazal sie byc turystycznym spedem, z wygorowanymi cenami i sklepikami jak w kazdym centrum handlowym. Doszlismy do Chinatown, a tu otoczyl nas gwar. Nad glowami rozposcieraly sie oslepiajace neony, obowiazkowo w czerwonym i zoltym kolorze. Na straganach, rozstawionych tak blisko jeden drugiego, ze trzeba bylo uwazac, aby czegos nie stracic, krolowal asortyment w postaci "markowych" zegarkow, portfeli, torebek, ubran i okularow przeciwslonecznych. I co chwile ktos nagabywal, aby wlasnie u niego zrobic zakupy. Oczywiscie ceny byly rowniez zawyzone, co z reszta sprawdzilismy - bardzo latwo bylo z 39RM zejsc do 20RM... Restauracje utrzymujace sie glownie z turystow takze nie byly tanie, a te ktore z kolei nie byly drogie, nie wygladaly zachecajaco. Po dluzszych ogledzinach znalezlismy miejsce na kolacje. Wybralismy kilka najbardziej znajomo wygladajacych potraw sposrod wielu dziwnie pachnacych dan. Za co zaplacilismy 10PLN, za dwie osoby. Trudno okreslic, czy bylo to smaczne, ale na pewno zjadliwe. Dosyc wrazen jak na ten dzien, wrocilismy do domu. Tam juz czekal na nas Jeeva. Przywital nas niezwykle milo i od razu zamiast do lozka, przenieslismy sie przed dom i rozmawialismy pol nocy. To jedna z tych osob, ktorych nie da sie nie lubic! Pozytyw bije na prawo i lewo, a jedno spojrzenie w oczy ukazuje, ze kryje sie tam nic innego jak tylko dobro. Jeeva pracuje jako kucharz w restauracji National Geografic w Kuala Lumpur, a do tego hoduje niezwykle zwierzeta, ktorych czesc mozna zobaczyc w mini zoo u stop wiezy telewizyjnej. Ponadto w pokoju mieszkaly z nami 2 iguany, tarantula, i 10 wezy w tym: kobra, 5 pytonow i kilka innych. Ciekawie bylo!
Nastepnego dnia postanowilismy zwiedzic kolejna czesc miasta. Dowiedzielismy sie od Primy, gdzie mozemy znalezc rynek dla tubylcow. Wieczorna pora zaglebilismy sie w dzielnice Chow Kit, ktora noca przeobrazala sie w jeden wielki targ. Mozna bylo tam kupic najdziwniejsze rosliny, owoce i warzywa hurtowo i detalicznie, ubrania, nowe i uzywane, a takze przeogromne ilosci jedzenia. Ryz, makaron, kurczaki, ryby, owoce morza, desery w postaci kolorowych zelkowatych kostek, kulek i innych wariacji. My sprobowalismy curry puffs czyli cos jak kotwicowe empanadasy, tyle ze z nadzieniem ziemniaczanym. Do tego powiedzmy racuchy, czyli ciasto pomieszane z warzywami (oczywiscie curry) smazone na glebokim oleju, a na deser placki z maki ryzowej i ryz z mlekiem kokosowym zawijany w lisciach bananowca. Po czym poszlismy na kawe do malej restauracji i to wszystko kosztowalo nas 6,60PLN!!! :D
Zadowoleni wrocilismy do domu, gdzie czekal na nas Jeeva z pytaniem, czy wychodzimy z nim do baru? Hmm, bylo juz po 22.00 ale... czemu nie? Spotkalismy sie z innymi ludzmi z CS i udalismy sie do Reggae Pubu na piwko. Bylo bardzo milo, pare piw, kilka kolejek w bilarda, czas zlecial raz dwa. Kiedy kladlismy sie spac byla 4.30! Mielismy rano wstac, ogarnac sie, pojechac ostatni raz do centrum, poniewaz minela druga noc w KL, a na tyle przyjechalismy do Jeevy. Planu nie zrealizowalismy. Po pierwsze, jak sie rano kladzie spac, to sie rano nie wstaje. A po drugie, wieczorem umowilismy sie z naszym hostem na wizyte w minizoo. Tego dnia przyjechal kolejny gosc z CS - Wiliam z Anglii, podrozujacy po swiecie juz 2,5 roku. Wszyscy razem spotkalismy sie pod wieza telewizyjna i weszlismy do srodka, gdzie naszym oczom ukazaly sie niezwykle okazy malp, ptakow, wezy, jaszczurek, pajakow i wielu stworow, ktorych raczej nie chcielibysmy spotkac oko w oko. Dowiedzielismy sie w miedzyczasie, ze idziemy do kina - wszyscy do tej pory poznani ludzie, lacznie z mama i siostra Jeevy. Bilety byly juz zamowione. No to idziemy!

"One way ticket" to Malaysia

Tak wiec zaczela sie kolejna przygoda. Troche podekscytowani weszlismy na poklad samolotu, najwiekszego z reszta w historii naszego latania. Stewardessy ubarane byly w piekne malezyjskie wdzianka, na siedzeniu czekaly juz poduszki i koce. Po chwili od startu otrzymalismy tez sluchawki, gdyz kazdy mial swoj maly, prywatny telewizor. Pojawilo sie tez piwko i orzeszki. Nie zdazylismy porzadnie zglodniec, a przed nosami wyladowal nam cieply obiad z deserem, do tego winko, kawka, herbatka, soczki.... Nie sposob bylo to wszystko zmescic. Nie wspomne o ciasteczkach, a potem o sniadaniu. Wszystko super, tylko ciezko bylo zasnac. O godz 5.40 rano tutejszego czasu dotknelismy plyty lotniska. Odebralismy bagaze i wyszlismy na zewnatrz. Otoczyla nas wszechogarniajaca wilgoc! Myslalam, ze sie udusze. Bylo jeszcze ciemno, wiec wrocilismy do srodka i zwiedzilismy lotnisko. Powoli dopadalo nas zmeczenie. Jako, ze do Jeevy, naszego couchsurfingowego hosta (taa w koncu nam sie udalo!) umowieni bylismy na 12.00, zdecydowalismy pojechac do centrum. Przez okna autobusu ogladalismy ten nowy, nieznany swiat. Palmy rosnace na skwerach, zupelnie inna architektura, az zmorzyl nas sen... Na glownym dworcu najpierw wypilismy hektolitry kawy, a potem zasiegnelismy informacji na temat miasta, zabytkow i komuniacji miejskiej. Okazalo sie tez, ze nie jest drogo. Kurs malezyjskiego ringgita wynosi w przyblizeniu 1RM:1PLN. Chyba nie musze pisac, jak bardzo sie z tego powodu ucieszylismy po spedzeniu trzech tygodni w drogiej Turcji. Poza tym, nasz budzet nie wytrzymalby kolejnego takiego kraju na swojej drodze. Z reszta, mielismy do wyboru albo pobujac sie jeszcze jakis czas po europie i wracac, albo kupic bilet w jedna strone. Oznacza to dla nas, ze za miesiac macie trzymac kciuki, bo bedziemy musieli znalezc prace. O powrocie oczywiscie nie ma mowy - nie ma za co! hehehe!

niedziela, 22 sierpnia 2010

Istanbul II

Po raz pierwszy obudzilismy sie w miejscu, w ktorym nie bylo upiornie goraco. Mimo braku chleba zadowolilismy sie daniem z melona, gruszki, orzechow laskowych i czekolady. Hmmm pycha!


Rzeskosc poranka zachecila nas do obejrzenia nieopodal polozonych wodospadow. Zatem pozbieralismy wszystkie graty, zostawilismy plecaki w "recepcji" i raznym krokiem zaczelismy pokonywac niezliczona ilosc stopni w dol. Kiedy juz znudzilo nam sie schodzenie po schodach (szczerze mowiac nie spodziewalismy sie tego) naszym oczom ukazal sie wodospad. Byl bardzo ladny, ale troszke inaczej go sobie wyobrazalismy po uslyszeniu informacji ze ma wysokosc ponad 100m. Na pewno nie byl to bezposredni spadek. Wdrapalismy sie na gore, odebralismy plecaki i z nadzieja na zlapanie stopa w tej dziczy ruszylismy w strone najblizszej wioski.

Najciekawsze bylo to, ludzie trudnia sie tutaj uprawa orzechow laskowych. Turcja jest ich najwiekszym na swiecie producentem. Cale hektary porastaja zbocza gor, a w powietrzu unosi sie charakterystyczny zapach. My trafilismy na czas zbiorow, wiec kazdy wolny skrawek ziemi wykorzystany byl do ich suszenia. Kiedy zmienia barwe z zielonej na brazowa specjalna maszyna pozbawia je uschnietej otoczki a czyste orzechy wedruja do workow. Bardzo to ciekawe, szkoda tylko, ze towarzyszy temu wielka bieda i bardzo ciezka praca.

Co do naszego powrotu, nie uszlismy daleko, kiedy minal nas samochod, niestety caly zapakowany. Duzych szans na autostop nie mielismy, prawie nikt tedy nie jezdzil. Ale, o dziwo to zaladowane auto zatrzymalo sie i przywitala nas rozesmiana rodzinka. Plecaki ulokowalismy w bagazniku, Pawel usiadl z przodu, ja z tylu, tyle tylko, ze lacznie bylo nas w srodku 8 osob!!!! Na koniec, juz na miejscu dostalam od jednej kobiety prezent w postaci bransoletki na noge. Co za ludzie!

W wiosce wywolalismy sensacje. Chyba nieczesto przyjezdzaja tu turysci. Czulismy sie jak ufo. Wszyscy na nas patrzyli, komentowali cos po swojemu, a dwoch malych chlopcow na rowerach towarzyszylo nam jak cienie. Nic sobie z tego nie robiac, kupilismy chleb, cebule i odeszlismy za rog na popas. Krowy co chwile biegaly z jednej ulicy na druga, muczac cos do siebie... Sielanka... Czas w droge, zwlaszcza, ze bylismy umowieni ze znajomymi z Istambulu na godz. 21.30. Najpierw jedno, potem drugie auto - i miasto na horyzoncie.

Nutka nostalgii wkradla sie niepostrzezenie. Mimo upalu, czasem wygorowanych cen, ten kraj ma cos w sobie i warto byloby tu powrocic. Zliczajac wszystkie samochody, jakie zabieraly nas po drodze od dnia wyjazdu, bylo ich dokladnie 80 (ach te osemki).
Dotarlismy do centrum na czas. Dzieki uprzejmosci Muhammeta i Sameta, zatrzymalismy sie do odlotu w ich studenckim mieszkaniu, a w niedziele spotkalismy sie po raz kolejny z Nur, ktora poznalismy na poczatku naszej przygody z Turcja. Po raz ostatni przeszlismy sie ulicami miasta, przekasilismy cos w lokalnych jadlodajniach, a wieczorem Nur przyrzadzila istna uczte.

Ranek byl lekko stresujacy (przynajmniej dla mnie) - nie lubie spozniac sie na samoloty, ale na lotnisko dojechalismy wyjatkowo wczesnie - na 3godz przed odlotem. Zeby nie bylo zbyt kolorowo, pani przy oddawaniu bagazu poinformowala nas z usmiechem na twarzy, ze nie mozemy leciec, poniewaz nie mamy biletu powrotnego. Co za biurokracja! Nasze tlumaczenie, ze my wcale nie chcemy wracac, tylko jechac dalej spowodowaly konsultacje z szefem i po chwili, z jeszcze szerszym usmiechem pani wreczyla nam bilety. A zatem kierunek Malezja!!!

piątek, 20 sierpnia 2010

Tuz Golu

Nie do konca wierzylismy ze jeszcze tego samego dnia dostaniemy sie nad jezioro, nad ktorym mielismy spedzic dwa dni. A jednak. Dojechalismy tam pozno w nocy. Nie rozumielismy tylko czemu kierowca smial sie, gdy powiedzielismy, ze jedziemy sie kapac. Mily poranek i sniadanko w cieniu a do tego kawka na ogniu i do dziela.

Z kapieli nici !!!

Zamiast wody jest sol po ktorej mozna spacerowac. Niesamowite zjawisko. Zasolenie wody wynosi ok. 33% czyli wiecej niz Morze Martwe. My trafilismy tu w porze suchej, kiedy wiekszosc wody wyparowala pozostawiajac tylko biala, slona pustynie. Kilka fotek i wracamy na stacje bezynowa po nasze plecaki. Tu oczywiscie nowe znajomosci z pracownikami stacji i zandarmeria. Mile rozmowy przy herbatce i znow asfalcik.

Jednym stopem dostajemy sie na obwodnice Ankary. Nie mamy jednak ochoty na zwiedzanie kolejnego, poteznego miasta, tym bardziej ze juz jutro musimy byc w Istanbule. Kolejny kierowca, biznesmen, ma dziewczyne z Torunia. Nie omieszkal oczywiscie do niej zadzwonic i przekazac telefon Edycie zeby sobie dziewczeta podyskutowaly. Po kilku godzinach zostawia nas w miasteczku Golyaka. Stad tylko kilka kilometrow do wodospadu przy ktorym mamy sie przespac. Ruszylismy wiec piechotka, w koncu nie zawsze trzeba jezdzic. Nie dane nam jednak przebyc tej traski piechota. Po kilku minutach zatrzymuje sie parka starszych ludzi ktorzy mimo zupelnie innego kierunku jazdy, postanowili zabrac nas do samego wodospadu. Droga okazala sie kilkukrotnie dluzsza niz pokazywala mapa a starsi panstwo, na pozegnanie podarowali nam soczystego melona i worek orzechow laskowych.


Tak oto znalezlismy sie po srodku pola biwakowego ktorego wlasciciel ni w zab nie kumal zadnego innego jezyka niz jego wlasny. Nie zdziwilo nas to jednak i rozpoczelismy komunikacje na migi. Jakos poszlo. Nocleg tani, woda jest, a wodospad niedaleko, tylko, ze w miejscu, gdzie o namiocie mozna zapomniec. Stawiamy wiec nasz maly domek przy drewnianym stoliku i idziemy sie myc. Niestety prysznice dostepne byly tylko w domkach, wiec po chwili zastanowienia jako kabiny uzylismy zwyklej toalety, w koncu to i tak dziura w podlodze. Po powrocie okazuje sie ze zwierzyna bardzo szybko zaopiekowala sie naszym swiezutkim chlebkiem.

Tego wieczora szef kuchni poleca - Zupka z paczki z makaronikiem :)

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Kapadocja


Rano obudzilo nas slonce, powodujace saune wewnatrz namiotow... Powoli zbieralismy sie do opuszczenia tego przybytku nad rzeka. Humory, a przynajmniej moj byly nietegie. Kazdego dnia o poranku nadchodzily "zle chwile" czyli wscieklosc i pewnego rodaju nieumiejetnosc znalezienia sobie miejsca. A to wszystko z powodu temperatury. Nie bylo mowy o milym poranku, z odswiezajaca bryza. Byl skwar, duchota i stojace w miejsu powietrze o godz 8.00!!! Dobrze, ze w poblizu byla rzeka. Pawel z kolei mial na odwrot, dla niego najgorsze byly wieczory.

O maly wlos nie puscilismy z dymem calego brzegu rzeki, trawa byla tak sucha, ze wsytarczyly dwie sekundy aby ogien spod garnka (wiadomo, kto kocha kawe...) zajal okoliczne trawy. Troche sie spocilismy zeby to ugasic... ale udalo sie! ufff
Miasteczko okazalo sie bardzo ladne, prawie jak z bajki. Krete uliczki, mnostwo zakamarkow i wszedzie ceramika wszelkiego ksztaltu i koloru. Po sniadaniu odwiedzielismy kafejke internetowa, jak to stwierdzilismy "na godzinke". Z czego wyszly chyba trzy, wiec z planu dotarcia do Goreme - skalnego miasta pozostaly tylko dobre checi... Usiedlismy wiec wszyscy razem na placu i coz moglismy zrobic? Saczylismy piwko... Rozmowom i opowiesciom nie bylo konca, ale slonce zaczelo chylic sie u zachodowi a my nawet nie wyruszylismy z miasteczka. Dezyzja zgromadzonych poderwalismy sie i niespiesznym krokiem udalismy sie w kierunku innego miasteczka, z ktorego jutro, wczesnym porankiem (z mlekiem ;) mielismy udac sie na zwiedzanie Goreme.
Slonce niestety zaszlo w momencie, kiedy dotarlismy do rozwidlenia drog. Coz, spacer, zwlaszcza po tak ciezkim dniu jeszcze nikomu nie zaszkodzil, a to jedynie kilka kilometrow. Calkiem chyba dla zartu zaczelismy lapac stopa, wiedzac, ze nikt o zdrowych zmyslach nie zabierze 4 osob z wielkimi plecakami, posrodku niczego... ehh ta nasza mala wiara... Zaden problem, jeden plecak w bagazniku, Bartek na przednim siedzeniu, a z tylu, ja, Ola i Pawel, z plecakami na kolanach, dopasowani jak w tetrisie.

Super, znalezlismy sie tam, gdzie planowalismy, tylko teraz pytanie: gdzie jest ta rzeka, ktora byla na mapie, i dla ktorej tu przyjechalismy...? Nikt nie wiedzial! Ola probowala pismem obrazkowym wytlumaczyc tubylcom, czego szukamy, ale nie zdalo sie to na nic. Zero rozumienia! Pomogl nam jeden turysta z mapa google w telefonie. Tylko, ze bylo to kolejne 5km od nas. Raz sie ualo, moze uda sie i drugi. Lapalismy stopa... i zlapalismy! A potem kolejny kilometrowy spacer w blasku ksiezyca. Przeciez ta rzeka musi gdzies plynac. Kiedy uslyszelismy szum wody, wiedzielismy, ze jestesmy w domu. Znalezlismy swietne miejsce, nieopodal malego mostku.


Popoludniu dnia nastepnego (ranek zlecial zbyt szybko!) spakowalismy rzeczy, ukrylismy je w krzakach, zamaskowalismy galeziami i liscmi, niczym Rambo i poszlismy z zamiarem wizyty w skalnym miescie (wciaz okolo 10km od nas, tylko tym razem z innej strony). Jakos po drodze, zahaczylismy o sklepik,laweczka kusila cieniem, czas plynal leniwie...i tak poplynal, ze trzeba bylo wracac, bo robilo sie ciemno. Ale, przynajmniej zapalilismy prawdziwa shishe i poczulismy jak to jest, kiedy czas to abstrakcja.

Kolejny dzien, szybsza akcja, w poludnie bylismy juz w pierwszym miasteczku (oczywiscie znajoma laweczka znow skusila nas na troszke) ale tym razem zebralismy sie w sobie i nawet udalo sie nam dojechac do Goreme! Kiedy wejscie do skalnego miasta, i cene, jaka trzeba bylo za wizyte zaplacic, stwierdzilismy, ze jestesmy z kazdej strony otoczeni przez skale domy, wiec nie bedziemy placic za obejrzenie kilku z nich. Udalismy sie na druga strone gor i tam, w przepieknej dolinie, posrod domow i winorosli rozbilismy namioty na noc. Jako, ze byla to nasza ostatnia noc razem, zakonczylismy nasza przygode, w taki sam sposob, w jaki ja rozpoczelismy ;D Wypilismy za powodzenie naszych planow i spelniajace sie marzenia!


A bladym switem, zamiast mleka, pojawily sie na niebie dziesiatki balonow! Minely nasz oboz z wielkim hukiem i wesolymi powitalnymi okrzykami.
Tak, najwyzszy czas powiedziec sobie szerokiej drogi, ale jakos nie moglismy sie rozstac, wiec prawie do wieczora siedzielismy przy stoliczku lokalnego sklepu, az nadeszla w koncu ta chwila... Pomachalismy jeszcze raz na pozegnanie i poszlismy w naszym kierunku.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Droga do Kapadocji

Po zlozeniu namiotu, kiedy Edyta wygrzebywala sie z krzakow a ja nie doszedlem jeszcze do drogi zatrzymal sie maly bus z kupa rozwrzeszczanych kolesi w srodku. Nie wygladalo to zachecajaco, ale co tam, wsiadamy. Ulokowani z tylu auta, na workach z ciuchami w pozycji lezacej mkniemy do przodu. Siedmiu pracownikow firmy budujacej szklarnie zmienia wlasnie miejsce pracy. Po drodze zmieniaja kurs (nie w nasza strone) ale zaraz maja wrocic na trase. Jedziemy ponad 40 min. w jedna strone by zalatwic niesamowicie wazna sprawe - odebrac mala rolke tasmy klejacej i wypic herbatke z rodzicami jednego z nich. Zanim wracamy na kurs mija 2,5 godz. Tego dnia zalezy nam na czasie bo chcemy zobaczyc sie z Ola i Bartkiem w Kapadocji a przejazd 613 km stopem moze byc trudny nawet w tym kraju. Zegnamy panow na srodku autostrady i ruszamy w strone miasta Konya. Zakupy i posilek w przydroznym sklepiku i dalej do przodu z czlowiekiem niezwykle zapracowanym, wlascicielem kilku firm. Podczas postoju zza paska spodni naszego kierowcy wystaje bron. Tlumacze Edycie ze nawet w polsce bogaci ludzie maja pozwolenia na bron i nie wydaje mi sie, zeby ten pan byl grozny, bo co moglby od nas chciec skoro my nic nie mamy. Jedziemy dalej. Postoj na herbatke, to chyba jedno zprzykazan tureckiego kierowcy by autostopowicza nakarmic i napoic, a czesto zawiezc tam gdzie chce. W miedzyczasie rozmawiamy o biznesach, ktorymi nasz driver zajmuje sie na codzien. Otrzymuje propozycje pracy po powrocie z podrozy ktora wyglada calkiem objecujaco. Kto wie ? Za Konya lapiemy starszego kierowce tira i jedziemy az do Avanos gdzie czekaja juz na nas nasi polscy znajomi. Po drodze klimat zmienia sie rownie szybko co teren. Kolo 20.00 jest juz calkiem chlodno a wokolo tylko piach i zadnych roslin. Istna pustynia. Do Avanos dojezdzamy okolo 22.30.

Po jakims czasie pojawiaja sie Ola i Bartek. przyszli by zaprowadzic nas do miejsca gdzie spia juz od wczoraj. Wesolo im bardzo, nie mogli doczekac sie naszego przyjazdu i wypili juz po piwku, co nie przeszkodzilo jednak w odwiedzeniu sklepu i zakupieniu czegos mocniejszego. Na miejscu - opowiesci z poprzednich dni podrozy ich i naszej oraz 37.5% w kieliszkach. Takim polskim akcentem przywitalismy siebie nawzajem i zakonczylismy ten dzien.

sobota, 14 sierpnia 2010

Wybrzeze Morza Srodziemnego

Obudzilismy sie niezwykle wczesnie, jeszcze przed siodma. Wizja palacego slonca, prazacego nas na brzegu dodala nam skrzydel. Zanim pierwsze promienie nas dosiegly, bylismy juz gotowi do drogi. Nie wygladalo to zachecajaco, autostop - samochod jeden na 10 min... lub wersja piesza, czyli dralowanie 10km do miasteczka. Wybralismy opcje trzecia, czyli lapanie w drodze. Nie uszlismy daleko, kiedy na horyzoncie pojawil sie niewielki samochod dostawczy... Po raz kolejny przekonalismy sie, ze wszystko jest mozliwe. Zaladowalismy nasze plecaki na pake obok skrzynek z pomidorami i wcisnelismy sie do srodka. Do centrum Marmaris juz nie chcielismy wjezdzac, wiec nalezalo zmnienic srdodek transportu. Kiedy rozlokowalismy sie na poboczu, podjechala taksowka i wychylil sie z niej znajomy Wloch, zapraszajac do srodka. Jechal wlasnie na dworzec. Nie skorzystalismy z propozycji, poniewaz wolelismy sprobowac zlapac stopa, a poza tym nie bylismy pewni, na ktory dworzec jedzie. Jak sie okazalo, wyladowalismy za chwile w tym samym miejscu, pomachalismy mu na pozegnanie i wrocilismy na "ukochany" asfalt.


Poszlo gladko, zabralismy sie z pielegniarzem wracajacym z 24 godz dyzuru. Troszke przysypial, ale jechal szybko i po niedlugim czasie bylismy juz daleeko. Koniec jazdy przypadl na najgorszy upal, w poblizu zero cienia, a kierowcy, jakby ich ktos zaczarowal, przestali tak chetnie sie zatrzymywac... cos nowego... Wydumalismy sobie, ze dzis nie bedziemy sie spieszyc. Dojedziemy jeszcze 50km, zatrzymamy sie na plazy, wykapiemy sie, zjemy obiad i kiedy bedzie juz chlodniej, pojedziemy dalej. Powoli zaczynalismy juz topniec (temperatura osiagnela 43,5 stopnia!), gdy ktos zlitowal sie nad nami i zjechal na pobocze. Ciezko bylo sie porozumiec, ale udalo sie na tyle, by wiedziec, ze ow pan, jedzie do Antalii, z przerwa na kapiel. Czemu nie? Trasa byla przepiekna, wykuta w zboczach, kreta, momentami wila sie wysoko, czasem tuz przy morzu. Co chwile pojawialy sie wyspy na horyzoncie. Dech zapieralo w piersiach.
Naszym przystankiem byla plaza w Patara, miejscu pelnym starozytnych budowli. Tutaj po raz pierwszy zobaczylismy jak wygladaja plaze, ktore widnieja na zdjeciach w przewodnikach. Oczywiscie wejscie bylo platne... Piasek lsnil w sloncu, zadnego papierka, nawet najmniejszego smiecia, lezaki do dyspozycji, prysznic wliczony w cene. Woda przejrzysta i niesamowite fale prawie wyrzucajace cie na brzeg. Bajka. A w tej bajce, sami angielscy turysci...
Trzeba bylo jechac jednak dalej. Juz mielismy sie przebrac w suche rzeczy, kiedy nasz kierowce gestem zakomunikowal, ze to jeszcze nie koniec. Zajedziemy do nastepnego miejsca. Musze przyznac, ze kolejna plaza byla tysiac razy ladniejsza od pierwszej! Przepiekna zatoka, otoczona wysokimi skalami. Zeby tam sie dostac, trzeba bylo pokonac dziesiatki schodow, a na dole biale kamyczki, jak szlifowane. Prawdziwy raj, bezplatny i dla wszystkich!


Po kapieli wskoczylismy do auta i rozleniwieni ruszylismy dalej. W pewnym momencie, kierowca ni z gruszki, ni z pietruszki wysunal do Pawla bardzo niemoralna propozycje dotyczaca mojej osoby... Na poczatku nie zrozumielismy, poza tym jaki mlot, pyta o takie rzeczy? Humory zepsuly sie nam momentalnie! Bylismy, krotko mowiac wkurzeni i zdegustowani! Zatrzymalismy auto, w pierwszym mozliwym miejscu, bardzo zimno i oschlo pozegnalismy tego idiote, ktory nawet nie zrozumial, dlaczego jestesmy tacy zli! Tego to sie nie spodziewalismy, zwlaszcza, ze przedstawilismy mu sie jako malzenstwo (tak jest duzo latwiej i bezpieczniej) Coz, czasem dobrze, czasem zle...
W miejscu postoju plaza, zajeta byla przez koczujacych cyganow. Znowu niefart. Slonce chylilo sie ku zachodowi i cale szczescie zabral nas stamtad mlody przewodnik wycieczek. Gdzies za gorami, w spokojnym lesie w okolicy Olympos zaostalismy na noc.

piątek, 13 sierpnia 2010

Marmaris

Nocleg pod drzewem Oliwnym przyniosla ulge z rana. Nie jest tak goraco ani wilgotno. Po raz pierwszy od dlugiego czasu wyciagnelismy spiwory z plecakow. Szybko stajemy na drodze na ktorej Edyta, podczas mojej wyprawy w celu znalezienia wody, ma przyjemnosc podyskutowac z zandarmami. Zapytalem czego chcieli, na co smiejac sie wzruszyla ramionami i stwierdzila ze nie ma zielonego pojecia. Angielski nie jest mocna strona zolnierzy, i nie tylko ich.

Pierwszy stop tego dnia, kierowca tira mily az za bardzo. Po pytaniu czy pijemy piwo postawil sobie za cel nadrzedny, by znalezc sklep. Nie bylo to latwe, z powodu ramadanu wszystkie sklepy po drodze byly zamkniete. Nie poddal sie jednak tak latwo. Zjechal z trasy i wpakowal sie ogromnym tirem do jakiegos malego miasteczka gdzie ledwo przeciskal sie miedzy zaparkowanymi autami. Po godzinie dopial swego, znalazl dla nas piwo z czego byl niesamowicie dummny. Jedziemy dalej. Zawozi nas 40 km. od miejsca gdzie chcielismy wysiasc. "Mile" miejsce, magazyn z napojami, aloholami i innymi cudenkami. Rozladunek i herbatka z pracownikami trwala okolo godzinki. Znow jedziemy, tym razem w dobrym kirunku. Cale szczescie ze zostalo niewiele drogi bo kolega zerka na Edyte coraz czesciej.

Poznym popoludniem zostaje nam tylko kilkadziesiat km do Marmaris. W kolejnym aucie kierowca mowiacy po angielsku ktory zawozi nas do centrum. sama miejscowosc wydaje sie byc przepiekna (i droga) ale temperatura i wilgotnosc powietrza sa nie do zniesienia. Jedziemy wiec dalej malym autobusikiem do oddalonego okolo 10 km portu jachtowego przy ktorym mamy nadzieje znalezc miejsce na namiot. Na przystanku poznajemy wlocha jadacego w ta sama strone. Jedzie do portu by zabrac rzeczy z jachtu ktorym tu przyplynal z para, ktora wedlug niego nie potrafi zeglowac. Na morzu chyba sie nie dogadali bo nie wyraza sie o nich zbyt delikatnie.

W porcie rozczarowanie, syf jak na wysypisku, i niewiele miejsc na namiot. Po zmroku decydujemy spac gdziekolwiek. Jedna pozytywna rzecz to prysznic (rura z woda) na brzegu. Tej nocy nie dane jest nam sie wyspac. budzimy sie o 3 rano. Mimo ze namiot byl otwarty a my spalismy bez spiworow i w samej bieliznie, cali jestesmy zlani potem. Po kilku minutach Edyta nie wytrzymuje nerwowo i opuszcza namiot, spedzajac noc pod gwiazdami. Mi udaje sie zasnac wewnatrz.

środa, 11 sierpnia 2010

Pamukkale C.D.


Kolejny upalny ranek w Pamukkale. Dzis opuszczamy to miejsce. Milo bylo, ale trzeba nam jechac dalej. Poranna kawka od tego dnia nabiera troszke innego znaczenia. Wczoraj zepsula sie nam kuchenka, a moze to tylko butla z gazem jakas nie taka? To sie okaze. Turecki produkt, ciezki do znalezienia w Turcji. No coz, bywa.

Zegnamy sie z wlascicielem i idziemy na momencik do kafejki. W kafejce szybko siada nam humor. Polnocna czesc Pakistanu zalana i nie do przebycia. Cudownie, kolejna trasa zamknieta. Nie jest nam do smiechu. Kolejne godziny przed monitorem przynosza efekt w postaci taniego lotu do Malezji. Nasze karty oczywiscie na nic sie zdaly. Juz wiemy ze zostaniemy w Pamukkale na kolejna noc. Wracamy na kamping. Przywitanie z ogromnym psem obronnym, ktory gdyby tylko mogl, zamiast zagryzc, zalizalby na smierc. Po chwili mila niespodzianka, Ola i Bartek, polscy backpakersi pojawiaja sie w tym samym miejscu. Mile przywitanie, krotka pogawedka i wracamy z Edyta na internet. Bilety rezerwujemy tylko dzieki mamie Edyty, inaczej bylibysmy w "lesie". Rozmowa na Skype z rodzinka w Anglii i czas na kolacje i piwko z nowo poznanymi ludzikami.

Dzien nastepny zaczynamy od sprawdzenia rezerwacji. Wszystko w pozadku wiec postanowione, lecimy do Malezji. Troszke szkoda, ze nie mozemy przebyc tej trasy ladem, ale coz, pewnych rzeczy nie da sie przeskoczyc.

Zegnamy sie z Ola i Bartkiem, ktorzy zostaja tu na kolejna noc a potem jada do Kapadocji. My chcemy zobaczyc Marmaris, tak zachwalane przez wszystkich Turkow. 5 min lapania stopa i jedziemy do Denizli, by uzupelnic zapasy. W centrum handlowym, gdzie znalezlismy supermarket - dziwna akcja. By sie do niego dostac trzeba przejsc przez bramke jak na lotnisku ale mila pani z ochrony nie wpuszcza nas mimo wszystko. Plecaki to duzy problem a nie mamy ich gdzie zostawic. Jestesmy jednak Polakami, wiec skoro nie mozna drzwiami trzeba oknem :) Rozmowa z innym straznikiem przynosi efekt i w koncu robimy zakupy. W drodze na wylot znajdujemy sklep ze wszystkim. Pytam o butle z gazem - nie ma, ale to nie problem. Wlasciciel wysyla malego chlopca na skuterku gdzies w miasto i po 15 min mamy, czego nam trzeba. Zadowoleni idziemy dalej. Miasto ciagnie sie kilometrami a jest juz okolo 6 wieczorem. Pierwszy stop zatrzymuje sie sam, nawet bez machania reka. Dostawca wody wywozi nas na obrzeza, potem 30 km i jestesmy w samym srodku pustki. Przy kolacji okazuje sie jednak, ze bytla z gazem byla w porzadku bo po wkreceniu kolejnej gaz ucieka ze wszystkich stron. Malo nie odmrozilem sobie palcow. Troszke kombinacji, prowizoryczne podkladki i probuje z nastepna. Sytuacja jest delikatnie stresujaca. Druga butla, po kilku godzinach w plecaku, ma wypukle dno (powinno byc wklesle). Mimo wciaz ulatniajacego sie gazu, udaje sie nam ugotowac super sosik z torebki. Jutro Marmaris - zobaczymy jak nam pojdzie.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Pamukkale (Turcja)

Po wyjezdzie z Sile, zorientowalismy sie, ze oprocz pierwszego dnia, jeszcze nie lapalismy w Turcji stopa. Jednak to nie tylko kraj serdecznych ludzi w ich domach, w autach sa rownie mili, czyli czasem nie wystarczy czasu aby napic sie wody, a juz samochod czeka! Raj dla autostopowiczow! Do tego nie myslcie sobie, ze bedziecie jechac spragnieni, zapewne dostaniecie cos do picia, albo do jedzenia, nawet jesli wczesniej grzecznie odmowicie...

Wyjechalismy okolo 14.00 jedengo dnia, a juz drugiego bylismy w Pamukkale. Okolo 400 km przejechalismy w 4,5 godz. To nasz rekord szybkosci. Samo Pamukkale jest tylko mala wioseczka ktora bez bialych, wapiennych tarasow nie wyroznialaby sie niczym szczegolnym. Z noclegu na dziko musielismy jednak zrezygnowac na rzecz campingu (najtanszego w naszej podrozy), a to przez fakt ze zandarmeria tutaj nie spi.

Dzien nastepny spedzilismy w Hierapolis. Antyczne miasto, wybudowane ponad bialymi tarasami, ktore juz od wiekow sluzylo ludziom jako kurort spa. Kolejne trzesienia ziemi, najpierw wypedzily mieszkancow, by potem dokonczyc dziela zniszczenia. Dzis pozostaly tylko ruiny, ktore i tak warto zobaczyc. Droga do niego, od strony Pamukkale wiedzie przez wapienne tarasy wybudowane przez ludzi w celu ochrony tych naturalnych. Z racji swego snieznobialego koloru nie wolno poruszac sie po nich w butach, a tylko na boso, co z reszta bardzo przypadlo nam do gustu. Co kilka metrow korzystalismy z kapieli w kolejnych "basenach" z letnia woda.

Samo Hierapolis powyzej zaskoczylo nas swym rozmiarem. Nie spodziewalismy sie tak poteznego obszaru pokrytego ruinami. Silne slonce nie pozostalo jednak bierne, co zmusilo nas do czestych odpoczynkow w poblizu oczek wodnych. Udalo nam sie nawet wykopac w jednym z naturalnych tarasow co nie trwalo jednak dlugo. Straznik, ktorych jest tam od zatrzesienia, przypomnial nam gwizdkiem ze chyba sie pomylilismy. Po kilku godzinach postanowilismy wrocic ta sama droga. Znow kapiele co kilka metrow, inaczej nie daloby sie wytrzymac w tej temperaturze.
Mimo ceny za wejscie, bo bilety wcale nie sa tanie, a zachecajace do odwiedzin zdjecia calego kompleksu pochodza z czasow kiedy wody w tarasach bylo znacznie wiecej - warto bylo.

środa, 4 sierpnia 2010

Sile (Turcja)

Kolejne dni to sielanka... Pierwszego dnia na plazy okazalo sie, ze ze spaniem w namiocie nie bylo problemu. Rankiem, przyjechali panowie policjanci i uprzejmie nas poprosili, zebysmy zlozyli namiot. Oczywiscie wieczorem mozna bylo znow go rozstawic! Czyli smazylismy sie w sloncu, tropik rozpiety miedzy drzewkiem i ziemia posluzyl nam jako parasol i az glupio przyznac ale nic poza kapaniem i lezeniem nie zaprzatalo nam glowy az do wieczora, kiedy sprawdzilismy w miasteczku nasze wiesci odnosnie biletow do Bangkoku i coz... nie polecimy tam. Nieco deszczowo byloby tam w momencie przylotu, poza tym nastapily problemy z rezerwacja.

Okazalo sie ponadto, ze strony bloggera, picasy i youtube sa tu zakazane, i dzialaja czasem, na wybranych, zapewne odblokowanych komputerach.


Nastepnego dnia ruszylismy zwiedzic miasteczko. Pan w kafejce internetowej byl tak mily, ze bez zadnej oplaty moglismy zostawic u niego nasze plecaki, i juz bez nich odbylismy przyjemny spacer po urokliwych uliczkach miasteczka. Doslownie po minucie od wyjscia z kafejki spotkalismy Nur, ktora z mama jechala do Stambulu. Dostalismy zaproszenie na obiad, na wieczor dnia nastepnego. Nawet nie pomyslelismy o odmowie. Jednak kolejna noc na tej samej plazy nie wchodzila w rachube, wiec postanowilismy poszukac lepszej opcji. Z drugiej strony miasteczka, leniwa piaszczysta plaza zamieniala sie w poszarpane nawet klifowe zbocza i tam w malej zatoczce, pod przepiekna latarnia morska, na skale znalezlismy idealne miejsce.

Po drodze zauwazylismy ekipe, nagdywajaca jakis teledysk albo program. Podeszlismy z ciekawosci blizej, i hip-hopowy dzwiek dotarl do naszych uszu. Ekipa filmowa byla bardzo mala, a artysci bardzo mlodzi, trzech chlopakow i jedna dziewczyna, za to muzyka brzmiala ciekawie. Szczerze powiem, ze nie wierzylam na poczatku, ze to oni spiewaja. Aby rozwiac watpliwosci i poszukac innych kawalkow w internecie, zapytalismy o nazwe zespolu. A wtedy, (jak sie pozniej okazalo, ponoc znany turecki prezenter telewizyjny Gafur Uzuner) zaprosil nas przed kamery... Mialo byc pytanie i odpowiedz a tu... nigdy nie zapomne widoku Pawla tanczacego w rytm muzyki!!! Wyginalismy sie razem z czlonkami zespolu a oni to wszystko nagrywali! Pytanie padlo po wszystkim, oczywiscie skad jestesmy. Obowiazkowo na koniec zdjecie z cala ekipa, usmiechy i na tyle. A byl to zespol Grup Atlantik z wokalistka Dilara Incebacak. Nie mamy za bardzo pojecia o czym byla piosenka, co to za program, czy to wogole byl program, czy teledysk, wiemy jedynie, ze bylo wesolo. No i moze bedziemy w telewizji hehe.

Tak jak postanowilismy z noclegiem, tak tez zrobilismy. Pieknie bylo, a szum morza ukolysal nas do snu.


Kapiel z rana jak smietana!! Czyli morze zamiast kawy, a zar lal sie z nieba...jak zwykle. Nagle, zobaczylam w wodzie pletwe, raz, drugi, trzeci i... byl to delfin, ktory wplynal w nasza zatoczke. Niestety kiedy Pawel wskoczyl do wody by do niego podplynac, juz go nie bylo. Ale po kilku godzinach pojawila sie parka!!! Byly 15m ode mnie! Niesamowite!
Nadszedl czas na zebranie rzeczy i wizyte w domu Nur.
Troszke bylismy zestresowani, wygrzebalismy najczystsze ubrania, choc do super czystosci bylo im daleko... Pawel zalozyl nowa koszule, i tak przygotowani udalismy sie na spotkanie.

Powitala nas usmiechnieta Nur i zakomunikowala, ze jej tata czeka w samochodzie. Jakze bylo milo w koncu miec mozliwosc rozmowy w znajomym jezyku. Po wejsciu do domu otoczyla nas od razu atmosfera zyczliwosci, przywitalismy sie z mama (Sibel) i siostra (Ezgi) Nur. Stol byl juz przygotowany, wiec usiedlismy do kolacji. Czegos takiego jeszcze nie widzielismy. Wczesniej mielimy obawy, w zwiazku z tym, ze Pawel nie je miesa i moze to stanowic problem przy przygotowaniu posilku, ale okazalo sie, ze nasze obawy byly plonne. To byl istny raj dla Pawla. Zupa z czerwonej soczewiwcy, duszone baklazany w roznym wydaniu, pilaw, sos czosnkowo-koperkowy, i cos dla mnie, czyli ziemniaczki i kurczak. Plus salatka ze swiezych warzyw z oliwkami, do tego cos na ksztalt naszego kaczego zeru, czyli salatka rosyjska, nie wspominajac o ciescie czekoladowym na deser! Objedlismy sie nieprzyzwoicie. Ale mysle, ze w tym domu jedzenie bylo tylko przepysznym dodatkiem do reszty. Wydaje mi sie, ze kazdy potrafi wyczuc czyste dobro, ktore plynie od drugiej osoby. Widac to w oczach, gestach, tonie glosu. Na kazdym kroku, czulismy sie tam tak dobrze i swobodnie. Sibel w dziedzinie goscinnosci byla nieprzejednana. Przed wieczorna herbatka na tarasie, przyszla i zapytala czy mamy jakies pranie... Jasne, ze mielismy, nie smielismy tylko pytac. To byl pierwszy raz od momentu opuszczenia Polski, kiedy nasze ubrania wyprane byly w pralce. Oczywiscie nie bylo mowy o tym, ze wracamy spac na plaze. Reszte wieczoru spedzilismy na tarasie, popijajc herbate prowadzac niekonczace sie rozmowy. Mielismy okazje rowniez wypic prawdziwa turecka kawe, po czym w iscie magicznej atmosferze Sibel wrozyla nam z fusow po kawie, co jest turecka tradycja. Wrozba byla dobra, ale aby nie zapeszac, nie bede jej tu opisywac. Napisze, kiedy sie spelni.
Po tak cudownie spedzonym wieczorze, zeszlismy na dol aby polozyc sie spac, jakie bylo nasze zdziwienie kiedy zobaczylismy juz przygotowane, ogromne poslanie z czysta posciela! Pieknie.
Rano jedyna osoba, ktora musiala wstac do pracy byl tata Nur (Osman) wiec kiedy obudzilismy sie, juz go nie bylo. Dziewczyny, z racji tego, ze mialy wakacje tez nie musialy zrywac sie o swicie. Wiec wszyscy leniwie zasiedlismy do sniadania okolo 11.00 Dolaczylo do nas dwoje przyjaciol Nur z Istanbulu, Samet i Muhammet. Napisze krotko: obzarstwo. Cuda i cudenka na stole, a najlepszy ze wszystkiego dzem brzoskwiniowy, na ktory musialam wziasc przepis! Po sniadaniu mielismy okazje obejrzec bizuterie, ktora wyrabia Sibel z corkami. Na ogladaniu sie nie skonczylo... Dostalam bransoletki, kolczyki, kolie... Nie wiedzialam jak dziekowac, ogarnelo mnie niesamowite wzruszenie, ktore osiagnelo swoj punkt kulminacyjny, gdy Sibel podarowala nam dwie chusty, recznie obszywane przez jej mame...Nie wiedzielismy dokladnie co robic, poniewaz chlopacy chcieli isc nad morze, a my gdybysmy chcieli isc z nimi, musielibysmy zabrac plecaki i sie pozegnac. Okazalo sie to jednak niekonieczne, dostalismy zaproszenie rowniez i na ta noc. Wiec podzielilismy sie na dwie ekipy, meska, ktora poszla nad morze i zenska, ktora zostala w domu. Mialysmy cudowna, sielanke niedzielnego popoludnia. Ezgi uciela sobie mala drzemke, a ja i Nur obejrzalysmy film. Po obiedzie, chlopacy musieli wracac do Stambulu, a my staralismy sie byc choc odrobine pomocni i z radoscia umylismy podloge na tarasie. Pozostala nam ostatnia noc, spedzona na popijaniu herbaty, rozmowach w przesympatycznym gronie rodziny Akan. Rano, przy pozegnaniu, nie obylo sie bez lez. Nieczesto w zyciu spotyka sie takie osoby, na wspomnienie ktorych cieplo rozchodzi sie w okolicy serca. Niby tak malo znane, a tak bliskie... Slowa nie sa w stanie wyrazic naszych najwiekszych dla Was podziekowan! Mamy nadzieje, ze sie jeszcze zobaczymy!

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Istanbul (Turcja)

Dostanie sie do centrum Istanbulu nie bylo latwym przedsiewzieciem, szczegolnie gdy nie posiada sie mapy i nikt dookola nie rozmawia po angielsku, francusku, czy tez po rosyjsku. Po kilku godzinach, najpierw jazdy malym, zatloczonym autobusikiem, a potem metrobusem, ktorym okazal sie byc po prostu autobus jadacy po specjalnie ogrodzonym pasie ulicy, dotarlismy do stacji tramwajowej. Tu - niespodzianka! Na nasz widok zareagowala para turystow. "Do you speak english?" padlo pytanie. Ucieszyslismy sie ogromnie, lecz nie tak, jak na pytanie "Maybe you speak polish?". Malwina i Krzysiek byli w Stambule od wczoraj, rowniez przyjechali autostopem wraz z dwojka innych Polakow. Pomogli nam w obsludze automatow, w ktorych zakupilsmy tzw. "jetony" by dostac sie na peron, a takze wytlumaczyli nam jak dostac sie do dworca kolejowego. Mamy nadzieje, ze powrot do kraju byl dla Was rownie ciekawy jak trasa do Turcji. Pozdrawiamy serdecznie!

W koncu z ulga ulokowalismy nasze garby w skrytce dworcowej i ruszylismy w poszukiwaniu biura turystycznego, za posrednictwem ktorego mozna wyrobic wizy do Chin. Konsulat w Istanbule twierdzi, ze nie przyjmuje wnioskow bezposrednio... Jest to co najmniej dziwne, zwlaszcza, ze Chinska Ambasada w Ankarze poinformowala nas, ze ambasady i konsulaty sa wlasnie po to, aby przyjmowac takie wnioski. Niestety mimo wszelkich staran nie udalo nam sie otrzymac najwazniejszej informacji: mianowicie czy po wyladowaniu w Nepalu (znalezlismy tanie bilety do Kathmandu) bedziemy mogli przez terytorium Tybetu wjechac do Chin. Nie pozostalo nic innego jak podziekowac posrednikowi, ktorego oplaty za zlozenie wniosku wizowego przekraczaly koszt samych wiz... i zapytac wujka google... Dowiedzielismy sie, ze nie dla nas Tybet pisany. Owszem mozna tam sie dostac, ale po otrzymaniu specjalnego pozwolenia wydawanego razem z wiza, plus wykupieniu zorganizowanej wycieczki w chinskim biurze podrozy, ktorej koszt wynosi od kilkuset dolarow wzwyz. Plan padl. Pojawila sie opcja druga: przelot samolotem do Bangkoku z miedzyladowaniem w Abu Dhabi. Wszystko pieknie ale z karta visa electron nie poszalejesz, wiec bukujemy przez posrednika, a po otrzymaniu potwierdzenia mamy przelac pieniazki na konto. Opuszczamy kafejke okolo 22.00 myslac o Bangkoku i mozliwosci ominiecia Pakistanu.
Odebralismy plecaki, tylko co dalej? W hostelach miejsca brak a Istanbul to nie male miasteczko. Okolo 150km wzdluz i 50km wszerz, a ponadto, bagatela, 13mln mieszkancow... Zjedlismy posilek w parku i wrocilismy do kafejki internetowej, cale szczescie czynnej 24/7.

Kolejny dzien ropoczal sie dla nas wczesnie, a wlasciwie to dzien poprzedni wcale sie nie skonczyl. Do 8.00 rano siedzielismy w kafejce internetowej bez zmruzena oka. Male sniadanko czyli tutejsza buleczka z nadzieniem ziemniaczanym plus herbata dodalo nam nieco energii, zatem czas zwiedzac miasto! Odwiedzilismy stary bazar z mnostwem przeroznych towarow, gdzie sprzedawcy zachecali do kupna przez chwytliwe teksty "today is free". Ciekawe tylko ile to free kosztowalo... Sam budynek bazaru byl niesamowity, stary, zabytkowy, wewnatrz wsparty niezliczona iloscia kolumn, z alejkami jak w labiryncie i przepieknie zdobionymi scianami i sufitami. Jednak skutki nieprzespanej nocy w polaczeniu z nieznosnym upalem dopadly Pawla. Opuscilismy wiec bazar i poszlismy na obiad do lokalu, przypominajacego sposobem serwowania wroclawska Bazylie! Obiad niestety nie pomogl, ale mimo nieciekawego samopoczucia postanowilismy zwiedzic Blekitny Meczet. Okazal sie potezny i piekny. Nie sposob go opisac, czy tez odwzorowac na zdjeciach. Meczet jest otwary dla zwiedzajacych, ale trzeba pamietac o odpowiednim ubiorze. Kobiety musza miec zakryte kolana i ramiona. Ponadto obowiazkowo trzeba zdjac buty. Samo wnetrze uspokaja i wycisza. Wyszlismy stamtad pod wielkim wrazeniem. Blue Mosk na Youtube

Slonce wciaz prazylo niemilosiernie. Upaly w Polsce to pestka! Lody byly jedynym ratunkiem. Mlody Turek, ubrany w specjalny, tradycyjny stroj serwowal lody w tak dziwny sposob, ze nie sposob bylo przejsc obok. Nie dosc, ze do nakladania uzywal preta metrowej dlugosci, zakonczonego plaska koncowka, to robil to po mistrzowsku, odgrywajac przy tym niezly teatrzyk. Nigdy nie bylo wiadomo gdzie za chwile znajdzie sie wafelek z lodem, gdyz ladowal w kieszeni, za uchem a nawet w dekolcie, po czym gdy juz lapalo sie za lod, zostawalo sie z samym wafelkiem w dloni itd... Kupa zabawy i wysmienity smak.
Kolejna dla nas nowoscia byly statkobusy, czyli promy kursujacy co 10min pomiedzy europejska i azjatycka czescia miasta. Jednym z nich zabralismy przez ciesnine Bosfor i my. Zlapalismy autobus jadacy za miasto. Po drodze poznalismy Nur, ktora w zatloczonym autobusie ostrzegla nas przed kieszonkowcami i z usmiechem na ustach podala nam swoj nr tel. Mielismy sie spotkac za dwa dni w Sile - niedaleko polozonym nadmorskim miasteczku. Nasz plan byl prosty, dojechac do wsi, ktora lezala w okolicach duzego jeziora, zostac tam dwa dnia potem pojechac nad morze do owego Sile.
Skonczylo sie jednak na tym, ze gdy juz we wsi zapytalismy o droge do jeziora, nagle zebralo sie ponad 20 osob, nikt oczywiscie w komunikatywny sposob nie potarfil mowic po angielsku ani w zadnym innym jezyku, do tego dziwnie na nas patrzyli a ich oczy wielkie byly jak piec zlotych. Dwoch tubylcow zdecydowalo sie zawiezc nas nad to jezioro. Po przybyciu na miejsce i zobaczeniu straznika stalo sie jasne, ze to teren wojskowy... Straznik na migi przekazal nam informacje, ze tu spac nie wolno, bo rano przyjdzie policja i bedzie strzelac. Hmm moze to poligon... Tubylcy nawet w usilnych probach komunikacji zadzwonili do Nur i dowiedzielismy sie tego samego, ze nie wolno. Kazali zapakowac nam sie do samochodu i jechalismy z powrotem. Dodam tylko ze po dwoch dniach bez snu, bylo nam juz wszystko jedno, z jeziorem, bez jeziora.... cokolwiek. I tak wyladowalismy na posterunku Zandarmerii.
Zostalismy tylko my i zandarmii. Oczywiscie po raz kolejny jezyk angielski nie byl przydatny, za to my znamy slowo namiot juz w kazdym napotkanym jezyku - znacznie ulatwia to sprawe. Nastapila debata, co tu z nami zrobic i podczas gdy jeden z zandarmow pobiegl, by zrobic nam herbate, drugi stwierdzil ze musimy juz isc i zabral nas na droge, gdzie zatrzymal nam autobus do Sile. Warte wspomnienia jest jednak to, ze sprawdzali Pawla paszport trzy razy z pytaniem czy pracuje on w policji. W koncu Pawel prztlumaczyl im bardzo doslownie (ja polish, ty turkish), ze slowo polish w paszporcie oznacza obywatelstwo...
Wybila 23.00 na plazy w Sile, rozstawilismy namiot, wskoczylismy do nadzwyczaj cieplego morza i jedzac kanapki powstrzymywalismy opadajace powieki. Zasnelismy kamiennym snem.