niedziela, 22 sierpnia 2010

Istanbul II

Po raz pierwszy obudzilismy sie w miejscu, w ktorym nie bylo upiornie goraco. Mimo braku chleba zadowolilismy sie daniem z melona, gruszki, orzechow laskowych i czekolady. Hmmm pycha!


Rzeskosc poranka zachecila nas do obejrzenia nieopodal polozonych wodospadow. Zatem pozbieralismy wszystkie graty, zostawilismy plecaki w "recepcji" i raznym krokiem zaczelismy pokonywac niezliczona ilosc stopni w dol. Kiedy juz znudzilo nam sie schodzenie po schodach (szczerze mowiac nie spodziewalismy sie tego) naszym oczom ukazal sie wodospad. Byl bardzo ladny, ale troszke inaczej go sobie wyobrazalismy po uslyszeniu informacji ze ma wysokosc ponad 100m. Na pewno nie byl to bezposredni spadek. Wdrapalismy sie na gore, odebralismy plecaki i z nadzieja na zlapanie stopa w tej dziczy ruszylismy w strone najblizszej wioski.

Najciekawsze bylo to, ludzie trudnia sie tutaj uprawa orzechow laskowych. Turcja jest ich najwiekszym na swiecie producentem. Cale hektary porastaja zbocza gor, a w powietrzu unosi sie charakterystyczny zapach. My trafilismy na czas zbiorow, wiec kazdy wolny skrawek ziemi wykorzystany byl do ich suszenia. Kiedy zmienia barwe z zielonej na brazowa specjalna maszyna pozbawia je uschnietej otoczki a czyste orzechy wedruja do workow. Bardzo to ciekawe, szkoda tylko, ze towarzyszy temu wielka bieda i bardzo ciezka praca.

Co do naszego powrotu, nie uszlismy daleko, kiedy minal nas samochod, niestety caly zapakowany. Duzych szans na autostop nie mielismy, prawie nikt tedy nie jezdzil. Ale, o dziwo to zaladowane auto zatrzymalo sie i przywitala nas rozesmiana rodzinka. Plecaki ulokowalismy w bagazniku, Pawel usiadl z przodu, ja z tylu, tyle tylko, ze lacznie bylo nas w srodku 8 osob!!!! Na koniec, juz na miejscu dostalam od jednej kobiety prezent w postaci bransoletki na noge. Co za ludzie!

W wiosce wywolalismy sensacje. Chyba nieczesto przyjezdzaja tu turysci. Czulismy sie jak ufo. Wszyscy na nas patrzyli, komentowali cos po swojemu, a dwoch malych chlopcow na rowerach towarzyszylo nam jak cienie. Nic sobie z tego nie robiac, kupilismy chleb, cebule i odeszlismy za rog na popas. Krowy co chwile biegaly z jednej ulicy na druga, muczac cos do siebie... Sielanka... Czas w droge, zwlaszcza, ze bylismy umowieni ze znajomymi z Istambulu na godz. 21.30. Najpierw jedno, potem drugie auto - i miasto na horyzoncie.

Nutka nostalgii wkradla sie niepostrzezenie. Mimo upalu, czasem wygorowanych cen, ten kraj ma cos w sobie i warto byloby tu powrocic. Zliczajac wszystkie samochody, jakie zabieraly nas po drodze od dnia wyjazdu, bylo ich dokladnie 80 (ach te osemki).
Dotarlismy do centrum na czas. Dzieki uprzejmosci Muhammeta i Sameta, zatrzymalismy sie do odlotu w ich studenckim mieszkaniu, a w niedziele spotkalismy sie po raz kolejny z Nur, ktora poznalismy na poczatku naszej przygody z Turcja. Po raz ostatni przeszlismy sie ulicami miasta, przekasilismy cos w lokalnych jadlodajniach, a wieczorem Nur przyrzadzila istna uczte.

Ranek byl lekko stresujacy (przynajmniej dla mnie) - nie lubie spozniac sie na samoloty, ale na lotnisko dojechalismy wyjatkowo wczesnie - na 3godz przed odlotem. Zeby nie bylo zbyt kolorowo, pani przy oddawaniu bagazu poinformowala nas z usmiechem na twarzy, ze nie mozemy leciec, poniewaz nie mamy biletu powrotnego. Co za biurokracja! Nasze tlumaczenie, ze my wcale nie chcemy wracac, tylko jechac dalej spowodowaly konsultacje z szefem i po chwili, z jeszcze szerszym usmiechem pani wreczyla nam bilety. A zatem kierunek Malezja!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz