środa, 17 listopada 2010

Tour de Sumatra

Nasz prom wyglądał jak żółty wehikuł czasu. Już na wstępie załoga próbowała wyciągnąć dodatkowe pieniądze za bagaż, ale przezornie odmówiliśmy. Oczywiście opłata ta była wliczona w cenę biletu. O dziwo, mimo nieciekawych warunków wewnątrz, dostaliśmy obiad w postaci smażonego ryżu. Prawie cztery godziny bujania w ciasnym, zamkniętym pomieszczeniu i dotarliśmy do portu Dumai. Sposób rozładunku powalił nas na łopatki. Torby i pakunki były “ślizgane” po desce przerzuconej z burty na pomost. Gdy wchodziliśmy do budynku terminalu za nami rozległ się rumor. Chyba jakaś torba wylądowała w wodzie… Na bilecie wyraźnie było napisane, ze bagaże nie są ubezpieczone i firma nie ponosi odpowiedzialności za żadne uszkodzenia…


W porcie panował niewyobrażalny hałas. Nawoływania, krzyki, dźwięk silników i mnóstwo ludzi biegających tam i z powrotem. Najwyraźniej lokalni orientowali się tu doskonale, ale my, jedyni biali, oszołomieni byliśmy chaosem. Za moment znalazł się bus jadący do centrum, a właściwie to kierowca znalazł nas. Nic to nie kosztowało, pod warunkiem, ze jadąc w dalszą trasę skorzystamy z usług tej samej firmy. Innej opcji póki co nie było, więc zaopatrzyliśmy się po drodze w mapę, zmieniliśmy pojazd na powiedzmy “dalekobieżny” (czyli wyposażony w całe siedzenia, nawet rozkładane!) i ruszyliśmy wieczorową pora wgłąb wyspy. Celem naszym była miejscowość Bukittinggi, oddalona od portu około 360km, położona wśród wulkanów we wschodniej części Sumatry.
Jeśli ktoś ma ochotę narzekać na polskie drogi to polecam przejażdżkę po Sumatrze. Dziury, to mało powiedziane, wyrwy pasują lepiej, a asfalt, który pojawiał się i znikał, bardziej przypominał fale niż powierzchnię płaską. Jadąc więc slalomem, od lewej strony drogi do prawej i odwrotnie osiągaliśmy zawrotną prędkość 20km/h. Z zapowiedzianych 7,5 godz zrobiło się prawie 11. O 3 nad ranem kierowca zatrzymał się na obrzeżach miasteczka i oznajmił, że to koniec. Jak się potem wielokrotnie okazywało tutejsi kierowcy nie mają nawyku kończenia trasy na stacjach. Cóż, do rana jeszcze trzy godziny, pomaszerowaliśmy do centrum i tam zabunkrowaliśmy się w czymś, co przypominało dworzec. Było przynajmniej czysto i sucho. Tak siedząc na schodkach uśmiechnęliśmy się do siebie, bo dotarło do nas, ze właśnie dziś nie dość, że opuściliśmy kontynentalną Azję, to jeszcze przekroczyliśmy równik!!

Rozległ się dźwięk porannych modlitw w pobliskim meczecie i zaczęło świtać. Z czarnej, bliżej nieokreślonej nicości wokół miasta zaczął wyłaniać się pewien kształt. Spowity chmurami, opleciony snującymi się mgłami, w złotym świetle wschodzącego słońca, górując nad całą okolicą stał olbrzymi wulkan. Wyglądał przepięknie.


Ulice zaczęły się szybko zaludniać. Na chodnikach rozlokowały się kobiety sprzedające owoce i warzywa, a ciszę zastąpił warkot silników, dźwięk klaksonów i krzyki sprzedawców. W kraju, gdzie kawa nie kosztuje nawet złotówki można pozwolić sobie nawet na dwie. Nieco ożywieni zasięgnęliśmy języka w informacji turystycznej i po tej wizycie postanowiliśmy zostać tu dwa dni. Ulokowaliśmy się w małym, niedrogim hosteliku. Było tam skromnie ale ten widok… Zamiast dwóch ścian mieliśmy okna, a za nimi – wulkan. Tego dnia mimo zmęczenia poszliśmy na spacer i zobaczyliśmy przepiękna dolinę wyrytą jak w glinie, rozciągającą się u podnóża miasteczka oraz “Japoński tunel”, ponad kilometrowej długości podziemne przejścia. Do tego obiad za pięć złotych i niczego więcej nie było nam potrzeba. Plan na dzień następny był napięty, a komunikacja autobusowa średnio zorganizowana, poza tym mając na uwadze to, że ceny w tym kraju ustalane są na podstawie tego jak wyglądasz i potrafią być bardzo wygórowane (biały=bogaty) więc padł pomysł wypożyczenia motoru…
Pod drzwiami wypożyczalni staliśmy jeszcze przed otwarciem. Nie spodziewaliśmy się, że to takie proste. Płacisz, zakładasz kask i wyjeżdżasz. Poza tym bardzo spodobała nam się cena, 20zł za dzień plus koszty paliwa, czyli około 1,5zł za litr. Nieźle nie? No to dzida!

Na początek wybraliśmy się do jaskiń Indah Cave. Przy skręcie z głównej drogi do naszego miejsca docelowego pojawiła się pani chętna do pobierania opłat za wstęp. Oczywiście bez żadnego uniformu, z dzieckiem na rękach. Cena z początkowych 10000 IDR spadła do 4000 IDR za osobę po protestach z naszej strony. Kiedy my z kolei poprosiliśmy panią o bilecik, w końcu skoro płacimy to wymagamy potwierdzenia za co, żadnego takiego nie miała. Wsiedliśmy na motor i pojechaliśmy. Niestety takie sytuacje zdarzają się tu co krok.
Jaskinie pięknie oświetlone były tylko na zdjęciu, a teraz panował tam mrok. Powoli zagłębiliśmy się w korytarze wypełnione kwiczeniem i furkotem skrzydeł tysięcy nietoperzy latających nam tuż nad głowami. Zapach, a własciwie smród przyprawiał o zawrót głowy, ale było warto, gdyż takich kolonii nietoperzy (obejrzanych w świetle lampy z aparatu) nigdy nie widzieliśmy.


Kolejnym przystankiem na naszej drodze była Harau Valley. Naszym oczom okazała się dolina, pomiędzy której strome ściany wciśnięte były pola ryżowe. Widok, jaki kiedyś mogliśmy zobaczyć tylko w telewizji. Życie najwyraźniej płynęło tam bardzo spokojnie wypełnione ciężką pracą na polach. Zmierzaliśmy ku zapierającym dech w piersiach wodospadom, lecz kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się pozostała z nich tylko mokra ściana, z powiedzmy basenem u podnóża oraz schodami donikąd pośrodku. Ehh, no trudno, i tak było pięknie! Stamtąd ruszyliśmy naszym bzykiem zobaczyć pałac oraz domy ze strzelistymi, jak rogi byka dachami dzieło ludu Minangkabau. Przyznam, że takiej precyzji, dbałości o detale i pięknego wykończenia nie widzieliśmy nigdy. Sam pałac, mimo, że był repliką wyglądał imponująco. Zadziwiający był również fakt, że stał na gigantycznych palach, jak z resztą wszystkie inne budynki. Po drodze, w Batu Sangkar mijaliśmy wiele nowych i starych, czasami rozpadających się już domów i wszystkie miały te cudowne dachy i rzeźbione ściany. Kraina jak z bajki. Nawet trafiliśmy na zajęcia sztuk walki dla dzieci. Niestety pogoda popsuła nasze plany i zamiast nad jezioro musieliśmy zawracać do miasteczka. Nie było to niestety łatwe, zachmurzyło się, zaczął zacinać deszcz i zrobiło się bardzo zimno. W połączeniu z jazdą na motorze, zapadającym zmrokiem i przeraźliwie zatłoczonymi drogami nie było to przeżycie zaliczane do najprzyjemniejszych. Po niesamowicie długiej drodze powrotnej, cali w wyziewach z rur wydechowych przestarzałych ciężarówek, ledwo zipiących autobusów i busów przeróżnej marki, opryskani błotem, skąpani w kałużach i druzgocząco zmarznięci dojechaliśmy do wypożyczalni, by oddać motor. Mimo wszystko, było super!


Następnego dnia postanowiliśmy pojechać niewiele dalej, mianowicie nad dwa, nieco wyżej położone jeziora i tam spędzić noc. Jednak nie wzięliśmy pod uwagę, że w Indonezji nic nie jeździ na czas, a poza tym nawet jak już jedzie, to nigdy nie wiadomo kiedy dojedzie. Dlatego wylądowaliśmy w małym miasteczku tuż przed nadejściem nocy. Dworzec był wyludniony i żaden autobus nie jechał w pożądanym przez nas kierunku. Sprawdziliśmy ceny jedynego, najbliższego hotelu i wcale nie były one zachęcające. Ciekawie to nie wyglądało. Kiedy tak szliśmy po prostu przed siebie szukając innego lokum, zatrzymał się samochód z propozycją zawiezienia nas do innego hotelu. Przezornie zapytaliśmy o cenę, nie chcąc przepłacać i kierowca pokazał nam trzy palce. Ok, za trzy tysiące (mniej więcej 1PLN) mogliśmy jechać, zwłaszcza, że to cena standardowa na niewielkich miejskich dystansach). Kiedy wysiedliśmy, Paweł zapłacił panu, a ten zaczął na nas krzyczeć. Sytuacja zrobiła się bardzo nieciekawa. Kierowca żądał 30000, czego my z pewnością nie chcieliśmy mu dać. Przesadzał i to zdrowo. Za dwa bilety autobusowe z innego miasta zapłaciliśmy 24000. Poza tym cena hotelu również nie była w zasięgu naszych możliwości - 300 tys. W końcu doszło do tego, że nie chciał już żadnych pieniędzy, chyba się obraził. A my, wciskając mu te trzy tys. odeszliśmy stamtąd w ciemną noc. Tęgich min nie mieliśmy. Miasteczko rozwleczone było niezmiernie, bardziej wyglądało jak większa wioska. Co chwila ktoś zatrzymywał się, aby zagadać, zewsząd dobiegały nas krzyki "helo mister". Byli niesamowicie natrętni i zupełnie nie pomocni. Potrzebny nam był jedynie mały skrawek miejsca na namiot, ale w kraju, gdzie każdy centymetr gruntu jest dżunglą, polem ryżowym albo domem były to chyba zbyt wygórowane marzenia. Raz już byliśmy blisko sukcesu, zapytaliśmy ludzi o możliwie najbliższy i najtańszy hotel, coś mówili, że dalej i że chętnie nas zawiozą na motorach, oczywiście za opłatą, stawiając większy nacisk na kwestię podwiezienia niż pokazania hotelu. Zrezygnowaliśmy. Nie mieliśmy czasu i ochoty na powtórkę historii sprzed zaledwie kilku minut.
Idąc tak trochę bez celu podjechał kolejny motocyklista z kolejnym "helo mister". Stwierdził, że możemy spać u niego w domu, że mieszka sam. Hmmm, zastanawialiśmy się , czy mu zaufać. Czasem w dziwnych sytuacjach zaufanie komuś zupełnie obcemu przychodzi łatwiej, czasem trudniej. Tym razem było już ciemno, wszyscy chcieli wzbogacić się naszym kosztem, a my nie czuliśmy się w tym miejscu zbyt pewnie. Odmówiliśmy mieszkania, ale zapytaliśmy o miejsce na namiot. Odparł, że nie ma problemu. Lepsze to niż nic. Mijaliśmy kolejne ulice i skrzyżowania, powoli zgiełk miasta pozostawał w tyle, latarni było coraz mniej...a my szliśmy i szliśmy, tylko dokąd? Tego było już na wiele, zawołaliśmy naszego "przewodnika" z zamiarem poinformowania go, że my wracamy. Jednak on gestem wskazał nam domek nieopodal. Wytłumaczył, ze to dom jego przyjaciół. Tuż obok był skrawek trawy w sam raz na nasz namiot. Uff!!!


Z ulgą zaczęliśmy rozkładać rzeczy, a wokół nas zaczęli pojawiać się coraz to nowi ludzie. Im więcej namiotu rozbiliśmy, tym więcej i więcej ich było. Otoczyli nas tak ciasnym kręgiem, że nie mogliśmy nawet przejść dookoła, aby napiąć naciągi! Robili zdjęcia, dotykali nas, zagadywali po swojemu, a dzieciaki szczekały i popiskiwały ku swej wielkiej uciesze, widząc nasze zdziwione miny. W przeciągu 10 min. Zebrała się około setka ludzi. Przychodzili pieszo, przyjeżdżali motorami, a każdy samochód stawał na poboczu drogi. Jakiś koszmar. Nie było szans na spokojną noc! W pewnym momencie podeszła do nas kobieta, mówiąca po angielsku. Powiedziała, że to nie jest dobry pomysł, aby spać w tym miejscu, i że zabierze nas do swego domu. Kiedy zapytaliśmy za ile, stwierdziła, że nie chodzi jej o pieniądze, a jedynie o pomoc dla nas. Nie myśleliśmy długo, jak najszybciej spakowaliśmy się i najpierw Paweł na motorku z jej bratem, potem ja i ona odjechaliśmy z tego dziwnego miejsca.
W drodze uprzedziła, że dom nie jest najpiękniejszy i dużo zaoferować nam nie może, ale ufa, że to wystarczy. Absolutnie nie mieliśmy z tym problemu. Rzeczywiście był to prosty budynek, zmontowany z desek, blachy i wszystkiego innego. Przyłączony do niego był mały bar, w którym kobiety przyrządzały posiłki na sprzedaż.
Dziewczyna miała na imię Sylvi i byłą muzułmanką. Opowiedziała, że kiedy siedziała w domu i czytała Koran, przybiegł jej młodszy brat z wieścią, że widział białych turystów i wielkie zbiegowisko. Sylvi bez wahania stwierdziła, że musi nam pomóc. Zdawała sobie sprawę, że nie zaznamy tej nocy spokoju w miejscu, w którym chcieliśmy spać, z jednego prostego powodu. Mianowicie, do tego miasteczka nie zajeżdża żaden turysta, podróżnik, a Ci wszyscy gapie stali tam, bo zobaczyli białego turystę po raz pierwszy w życiu.
Jeszcze tej samej nocy musieliśmy pojechać do Lidera społeczności, ponieważ Sylvi miała obowiązek poinformowania go, że ma gości. Byliśmy nieco zdziwieni, ale spiliśmy razem herbatkę i wróciliśmy na durianową ucztę!
Nadeszła chwila, która nie miała nadejść nigdy. Nie mieliśmy w planach próbować durianów. Ich silny zapach nie przypadł nam do gustu, ujmując to delikatnie. One po prostu śmierdziały. I nikt nie zdołał nas przekonać, że są słodkie i smaczne... Jednak dziś nie mogliśmy odmówić.
Paweł pierwszy, już widziałam po minie, że dobrze nie jest. Po kawałku uznał, że wystarczy. Ja wstrzymałam oddech, aby nie czuć zapachu i ugryzłam. O mało zawartość mego żołądka nie ujrzała świata. Jak dla mnie, smak przypominał najgorszy syrop z cebuli jaki w życiu piłam! Paweł był troszkę bardziej przychylny, ale to tylko dlatego, że jako dziecko lubił syrop z cebuli. Więcej już nie przełknęliśmy.
Rankiem, sprawdziliśmy rozkład jazdy autobusów dalekobieżnych. Zmierzaliśmy w stronę Javy. Około 13 pojawił się nasz autobus, ale przedtem, mama Sylvi zadbała, abyśmy nie wyruszyli z pustymi żołądkami, oraz aby te żołądki były pełne również podczas jazdy, pakując nam ryż i rybę. Byliśmy im tacy wdzięczni za pomoc. Po raz kolejny trafiliśmy na cudownych ludzi! I jak tu nie wierzyć, że Ktoś nad nami czuwa?

Ale jak wiadomo, "co za dużo, to nie zdrowo", albo "równowaga w przyrodzie musi być",bo kiedy dojechaliśmy do Lubuklinggau późną nocą, nie mieliśmy gdzie spać. Wysadzili nas gdzieś za miasteczkiem, w przydrożnej restauracji. Padał deszcz. Ludzie próbowali nam pomóc, oferując, że zabiorą nas do hotelu za "jedyne" 100tys (to dużo za dużo). Kiedy odmawialiśmy, mimo tego, że zeszli z ceny, stwierdzili, że podwiozą nas za darmo. Uuuuuu. Tego jeszcze nie w tym kraju nie było. Pojechaliśmy w poszukiwaniu taniego hostelu. Pierwszy był pełny, drugi był również pełny, tak jak trzeci, czwarty i piąty, z tym wyjątkiem, że ten był horrendalnie drogi. Poprosiliśmy, żeby wysadzili nas na posterunku policji. W końcu, dlaczego by nie zapytać tam o nocleg. Policjant popatrzył, porozmawiał z kierowcą i rzekł, żebyśmy wracali do restauracji, że tam będzie bezpiecznie poczekać do rana. Rad nie wola zabraliśmy się z powrotem i ślęcząc przy stoliku z kawą przekiwaliśmy się do świtu. Teraz tylko 10km do miasteczka i ruszamy pociągiem dalej.

A kolej tutaj szałowa nie jest. Są trzy rodzaje pociągów. Economy, bussines i excecutive. Ostatni jest wyposażony w wygodne fotele, do wagonu nikt oprócz pasażerów nie ma wstępu, chłodek zapewnia klima. Bussiness nie jest już tak wygodny i elegancki, wszyscy łażą po wagonie i klimy już brak. Economy z kolei, rzeczywiście jest ekonomiczny ale wszyscy, z gigantycznymi torbami pełnymi warzyw, owoców, śmierdzących durianów wsiadają do jednego wagonu, w którym wiadomo, nie ma co się nawet spodziewać klimatyzacji, a wszystkie wiatraki dziwnym trafem nie działają. Zatrzymuje się na każdej stacji, a nawet i bez stacji, a w środku non stop kursują ludzie sprzedający jedzenie, picie i wszystko inne. Żeby nie było nudno, co 10 min jakaś grupa z gitarą lub czymkolwiek nadającym się do grania przechodzi i trąbi do ucha z nadzieją na zapłatę. Ponadto w powietrzu można siekierę zawiesić, bo palenie papierosów to tutejsze hobby narodowe. Czyli economy do Prabumulih ,jak nam powiedziano 5 godz max.
Kłamali! Spędziliśmy w tej metalowej puszce prawie 8. Oprócz wyż. wym. atrakcji mieliśmy gratis w postaci chłopaka w różowej obcisłej sukience i jego chłopaka (siedzieli na przeciwko), oraz pewnej dziewczyny niezdrowo napalonej na Pawła, która stwierdziła, że jest on tak przystojny i ma tak piękny nos, że chce z nim wracać do Polski.... Poza tym jesteśmy gwiazdami indonezyjskiego facebooka, bo codziennie minimum kilka osób pytało nas, czy mogą sobie z nami zrobić zdjęcie, szepcząc pod nosem "facebook", czego również nie omieszkali zrobić wszyscy siedzący obok w pociągu. Taa... było ciekawie!

Jako, że trochę musieliśmy pospieszyć przez tą Sumatrę, a jest ona taaaaaka wielka, jeszcze tego samego dnia przesiedliśmy się na nocny pociąg, tym razem bussiness (economy w nocy nie jeżdżą). Najgorszy jednak był zakup biletów. Zanim okienko zostało otwarte dla ogółu podróżnych , dopadli do niego kolesie, niektórzy o nieciekawej aparycji ubrani w skórzane kurtki, ba i czasem mokasyny. Coś wyglądało znajomo. Wykupywali bilety masowo, po czym odsprzedawali je za wyższą cenę! I było to dla wszystkich tak normalne i oczywiste, jak to że w nocy jest ciemno. Co kraj, to obyczaj. Dopchaliśmy się w końcu i my, na szczęście biletów starczyło. Nie patrząc już na nic, przymykając oko na to, że pociąg spóźnił się dwie godziny, przypięliśmy bagaże i ułożywszy się w miarę na połamanym fotelu, zasnęliśmy.
Dziki ryk, i brzdęk obudził nas rankiem. Chłopcy z gitarkami zaczęli swoje show na nowo...
Ale byliśmy już niedaleko. Wysiedliśmy, rozprostowaliśmy kości i w kafejce internetowej okazało się, że znajomi z Węgier, Dori i Balazs, którzy aktualnie mieszkają na Borneo, są na Javie i będą tam jeszcze ponad tydzień. Koniecznie trzeba się spotkać! Jednak najpierw musieliśmy nieco odpocząć, ostatnie dni naszego rajdu były wyczerpujące. Zostaliśmy na noc w Kaliandzie, skąd wypływają wycieczki, by zobaczyć słynny wulkan Krakatau. Myśmy nie skorzystali z super oferty wydania paru stówek, by zrobić kilka zdjęć.

Do przeprawy promowej pozostało nam około 20-30km. Złapaliśmy pierwszy, lepszy autobus jadący w tamtą stronę. Z zewnątrz wyglądał całkiem normalnie, ale gdy tylko weszliśmy do środka coś było nie tak. Podróżni ściśnięci byli w pierwszej połowie,a druga świeciła pustymi siedzeniami. Tam się skierowaliśmy i stało się jasne dlaczego. Siedzenia owe, całe nie były, a niektóre zamiast na nóżkach, stały na cegłach i machały się przy każdym ruchu autobusu. Ponadto z dachu, i z każdego wywietrznika ciekło strumieniami, więc prawie wszystkie fotele były mokre. Przykryliśmy plecaki folią, ja usiadłam na brzeżku siedzenia, a Paweł na plastikowym stołeczku pośrodku. Wystarczyło rozejrzeć się, by wiedzieć skąd ta woda w środku. Jak by to ująć, dach z tyłu autobusu niefortunnie musiał się zapaść, bo podtrzymywały go metalowe, przyspawane słupy, ale wszystkich powstałych dziur nie załatano więc warto było jeździć tylko w słoneczne dni. Eeee 30km zleci raz, dwa i wysiądziemy. Ale minęła godzina, a my wciąż w drodze, drugą spędziliśmy na staniu w gigantycznym korku, trzecią posuwaliśmy się z prędkością mniejszą niż spacerowa i przy końcu czwartej dotarliśmy do portu. Nic dodać, nić ująć - Sumatra!
O dziwo, zobaczyliśmy trójkę białych turystów. Pierwszy raz od miasteczka Bukittingi, ale załapali się na wcześniejszy prom i nie mieliśmy okazji porozmawiać. Zrobiło się późno, obawialiśmy się , czy dotrzemy do miasta Bogor na Javie, gdzie czekali na nas Dori i Balazs, o rozsądnej porze, i czy będzie czym tam dotrzeć. Na dodatek szybkie promy już nie pływały i zamiast jednej godziny, musieliśmy spędzić na rozklekotanym statku trzy. Doliczając standardowe już opóźnienia plus czterokrotne próby wejścia do portu po drugiej stronie. Tak, było bardzo późno.

wtorek, 9 listopada 2010

Do trzech razy sztuka

Bladym świtem, niewyspani, pożegnaliśmy “nasza“ rodzinkę. Smutno się zrobiło. Bądź co bądź 2,5 miesiąca to nie tydzień. Zżyliśmy się ze sobą bardzo mocno. Spędziliśmy wiele miłych wieczorów na opowieściach, kilka na matematyce (Paweł i Anusyiah odrabiali razem lekcje), inne na słuchaniu muzyki. Wspólne obiady… Wszystko to sprawiło, ze czuliśmy się tam jak w domu. I pomyśleć, ze wcześniej się nie znaliśmy, ze przyjechaliśmy tak po prostu na kilka dni, zobaczyć Kuala Lumpur, a spotkało nas tyle dobrego ze strony Jeevy, Premy i Anusyiah. Nie sposób opisać słowami naszej wdzięczności, jak i ich ogromnych, przedobrych serc. Do trzech razy sztuka. Tym razem obyło się bez łez, chyba wszystkie już zostały wypłakane. Zdążyliśmy na prom i ruszyliśmy w kierunku Sumatry, miejsca, które kojarzy się nam z tsunami, wulkanami i pierwotnie dzika przyroda.

sobota, 6 listopada 2010

Deepavali

Po tym jak nie udalo sie nam zdazyc na prom do Indonezji, wrocilismy do domu Premy i Jeevy. Nawet nie rozpakowalismy plecakow z mysla, ze nastepnego dnia, juz duzo wczesniej wyjdziemy, by tym razem zdazyc. Okazalo sie, ze niekoniecznie. Jeeva po powrocie z pracy stwierdzil, ze nie nie mozemy teraz wyjechac poniewaz za kilka dni rozpoczyna sie Deepavali czyli Swieto Swiatla, najwazniejsze Swieta Hindusow. Z niemalymi rozterkami porozmawialismy z Prema. Mieszkalismy juz se soba ponad dwa miesiace, przyzwyczailismy sie do siebie, polubilismy. Byloby niezrecznie i glupio zmyc sie wlasnie teraz. Postanowione! Spedzamy Swieta razem, ku uciesze wszystkich zgromadzonych.

Dni poprzedzajace Deepavali spedzilismy starajac sie byc uzyteczni. Pomagajac przy sprzataniu, gotowaniu. Mielismy namiastke naszego Bozego Narodzenia, pzynajmniej jesli chodzi o prace domowe. W wigilie Swiat wszyscy spakowalismy potrzebne rzeczy i pojechalismy do siostry Premy – Vicci, u ktorej co roku zbiera sie rodzina na kilka dni. Zeby wszystko bylo jak nalezy, dostalismy nawet odpowiednie stroje. Pawel specjalna, biala koszule, a ja, oczywiscie pozyczony od Anusyiah „punjabi suit”. W te noc kobiety zebraly sie w kuchni, by szykowac specjaly, a mezczyzni spedzali czas w meskim gronie, grajac w karty lub saczac whisky. Sen byl krotki i trwal zaledwie kilka godzin. Jak sie okazalo Prema nie spala wcale, poswiecajac sie gotowaniu oraz usypywaniu specjalnego znaku z kolorowego ryzu przed wejsciem do domu. O poranku zapanowal maly rwetes. Kazdy musial sie wyszykowac a goscie powoli zaczeli sie zbierac. Na poczatku mielismy obawy, czy bedziemy tam pasowac, czy atmosfera nie bedzie sztuczna. NIepotrzebnie. Wszyscy emanowali cieplem i serdecznoscia. Pawel zaglebil sie w rozwiazywanie lamiglowek zadawanych mu co raz przez seniora rodu, a mnie pochlonely rozmowy z wszystkimi obecnymi ciociami.
Podano obiad. Tradycyjnie, na lisciach bananowca. Rownie tradycyjny byl sposob spozywania, czyli rekoma. Na szczescie mielismy wczesniej praktyke w tej dziedzinie. Ale nie jest to wcale takie latwe, na jakie wyglada. Najciekawsze byly jednak tance. Popoludniowa sielanke najpierw zaczely urozmaicac namlodsze dziewczynki, pieknie tanczac w rytm tamilskiej muzyki. Po jakims czasie, starsze zamienly machanie noga na plasy na parkiecie. A potem, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu (tego w Polsce nie uraczysz!) wystartowali chlopacy. Dawali rade! Co to byla za zabawa! Chyba nie musze pisac, ze my tez dolaczylismy do reszty ku wielkiej uciesze caaalej rodziny.

Leniwy dzien nastepny uplywal na jedzeniu, podjadaniu slodyczy i ogladaniu filmow,a wieczorem wszyscy (czyli ponad 20 osob) zapakowalismy sie do samochodow i pojechalismy do kina. Na nieszczescie dla nie bylo angielskich podpisow. Pozostalo nam ogladanie na ekranie kolorowych strojow oraz wysluchiwanie niekonczacych sie dialogow przez trzy godziny...
Po filmie pozegnalismy sie z ciocia Vicci i wrocilsmy do domu. Myslelismy, ze sobota uplynie nam w ciszy i spokoju, ale pozostalo jeszcze wiele domow do odwiedzenia, wiec na przygotowanie do wyjazdu pozostala tylko niedziela.
Nieco poddenerwowani, w koncu przeciez to ostatnia noc w „naszym domu” w Malezji, spakowalismy sie i poszlismy spac z nadzieja, ze jutro opuscimy kontynent.