piątek, 12 lipca 2013

Torres del Paine

Wszyscy znają dowcipy o Polaku, Rusku i Niemcu. Opowiem wam inny, o trzech takich co drzewa w Parku Narodowym Torres del Paine zasłaniały im widok na góry. Pierwszy, nie wiem skąd, spalił 150 km² parku, drugi - Czech, był lepszy, 155 km² lecz trzeci - Izraelita, pobił wszystkich, 176 km². Ci trzej panowie powinni podjąć pracę jako eksperci przy deforestacji. Łącznie puścili z dymem 481 km² lasów w jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi. To całkiem niezły wynik jak na 1810 km² parku, przy czym nie cały obszar porośnięty jest lasem. 

Przygotowania do wyjścia w góry zaczęliśmy od znalezienia informacji w necie na temat panujących tam warunków pogodowych. Większość opisywanych przygód z Torres del Paine informowała, że jeśli na siedem dni trekingu ma się trzy dni słońca, można uznawać się za szczęściarza. Według prognozy pogody dobre warunki miały trwać tylko przez następne dwa dni. No cóż, nie przemierzaliśmy tysięcy kilometrów by zrezygnować. Wyliczyliśmy racje żywnościowe na każdy dzień i dodaliśmy coś ekstra na dwa dni w razie czego. Może zabrzmi to dość dziwnie ale góry Patagonii to nie Bieszczady. Latem to miejsce jest dość bezpieczne ale zimą wszystko na szlakach jest pozamykane i naprawdę trzeba się przygotować jak do wyprawy. Zrobiliśmy nawet nasze własne ciasteczka energetyczne ze stopionych karmelków i musli mając nadzieję, że coś pomogą. Wszystko było przygotowane.

Dzień 1
Wyruszyliśmy oczywiście na stopa. Do parku było około 100 km za które firmy przewozowe życzą sobie około 100 PLN za osobę w jedną stronę. To jakiś żart. Zmowa cenowa w Argentynie to powszechność. Każda firma podaje identyczne ceny więc nie ma mowy o konkurencji. Transport publiczny działa tylko dla lokalnych, bo za każdym razem gdy pytaliśmy, odpowiedź była jedna, nic nie jeździ w tym terminie, mimo że na rozkładzie jazdy wyraźnie podane były daty i czasy odjazdów autobusów. No nic, kijek im w oko albo poniżej. Po kilku godzinach dostajemy się do bramy parku gdzie za wejście bulimy „jedyne” 140 PLN. Dowiemy się na koniec czy było warto. Gdy po całym procesie rejestracji udało nam się wyruszyć na szlak było już dość późno. Na nocleg wybraliśmy więc kamping Las Carretas, (nie ma mowy o noclegach na dziko) 2 godziny marszu więc prawie tyle, ile zostało do zachodu słońca. Po dotarciu na miejsce okazało się, że nie jesteśmy sami. Przygotowanie kolacji odbyło się w towarzystwie kilku ciekawskich myszy, które tylko czekały aż coś spadnie na ziemię. Cały prowiant powiesiliśmy na sznurku na najbliższym drzewie, by mieć co jeść przez kolejnych kilka dni.

Dzień 2
Rankiem okazało się, że sprytne myszy zadbały w nocy o to, byśmy nie musieli przemęczać się nadmiernym ciężarem naszego pożywienia podczas dalszej wędrówki. Trudno, jakoś damy radę. Ruszyliśmy dalej i powoli wspinaliśmy się coraz wyżej. W miarę upływających kilometrów i zwiększającej się wysokości widoki coraz bardziej zapierały dech w piersi, aż do czasu gdy dotarliśmy do Refugio Paine Grande. Kolosalne schronisko czy raczej hotel, przygotowany na przyjęcie mnóstwa turystów w sezonie letnim, szpeci swym wyglądem przepiękne otoczenie. Na nasze szczęście w zimę zamknięty jest na cztery spusty. Minęliśmy to coś szerokim łukiem i toczyliśmy się dalej w górę. Około południa trafiliśmy na niesamowite oczko wodne. Przy bezwietrznej i słonecznej pogodzie sprawiało wrażenie jakby było zmienione w ogromne lustro. To był nasz drugi dzień bardzo dobrej pogody czyli według wszystkich przeczytanych relacji zostawał nam jeszcze jeden dzień bez deszczu. Tej nocy docieramy do Refugio Grey. Miał być nocleg w namiocie na kampingu ale stróż, młody koleś palący blanta za blantem zaproponował nocleg w pokoju kolejnego brzydkiego hotelu za tą samą cenę co miejsce pod namiot. Czemu nie ?

Dzień 3
Wstaliśmy jeszcze przed wschodem słońca. Zostawiliśmy plecaki w pokoiku i popędziliśmy zobaczyć lodowiec, którego czoło schodziło wprost do jeziora Grey. Ta masa lodu spływająca wprost do wody, zmieniając kolory od białego do ciemno niebieskiego, wygląda tak niewinnie, że aż ciężko uwierzyć, że jest przyczyną powstania dość głębokiej doliny. Na jeziorze powoli dryfowały kawałki lodu. Pisząc kawałki, mam na myśli części lodowca o rozmiarach aut a nawet domów, a to tylko czubki wystające ponad wodę. Tego dnia czekało nas jeszcze kilka kilometrów a słońce w Patagonii zachodzi dość wcześnie, szczególnie zimą. Mieliśmy zamiar dojść do kolejnego obozu - Italiano. Niby to niedaleko bo około 20 km, ale przekonaliśmy się już, że poziomice na mapie kłamały, więc nie wiedząc co nas  czeka maszerowaliśmy dzielnie dalej. Tak jak przewidywała prognoza pogody, zaczęło się psuć. Silny wiatr i warstwa chmur pokrywająca niebo towarzyszyły nam przez cały dzień, aż do wieczora.
W Campamento Italiano zobaczyliśmy w końcu człowieka, a właściwie jego namiot. To był znak, że nie jesteśmy tu sami. Namiocik rozbiliśmy na podeście, bo czemu by nie ? Zawsze to jakaś izolacja od ziemi, mimo że w parku było dużo cieplej niż na otwartych przestrzeniach Patagonii.

Dzień 4
Zafundowaliśmy sobie mały odpoczynek. Chcieliśmy dojść tylko do punktu widokowego powyżej Campamento Britanico więc około 6 godz. w dwie strony. Bez bagażu było dużo łatwiej i szybciej. Pogoda znów dopisywała więc prognozy kłamały, na nasze szczęście. Na punkcie widokowym zachwyt! Zupełnie inny krajobraz niż przez ostatnich kilka dni. Po opuszczeniu piętra wegetacji wokół nas rozciągał się widok łysych ścian skalnych, na czubkach pokrytych śniegiem i lodem. Od czasu do czasu było słychać grzmoty schodzących lawin z pobliskiego szczytu Cumbre Principal. Podczas drogi w dół zatrzymaliśmy się na chwilkę by podziwiać masy śniegu i lodu sypiące się ze szczytów. Lawiny widzieliśmy już wcześniej w Nowej Zelandii ale to co zobaczyliśmy w tym miejscu przerastało poprzednie. Tam też narodził się nowy pomysł. Przyznam że niezbyt mądry ale co tam, raz się żyje. Mianowicie, po prawej stronie szlaku, za rzeką, schodził lodowiec Frances. Ów pomysł polegał na tym by podejść do jego czoła i po raz pierwszy w życiu dotknąć go. Ot tak po prostu. Edyta była dość sceptycznie nastawiona do całego planu. Starała się przemówić mi do rozsądku i tłumaczyła że to bardzo niebezpieczne. Lodowce są w ciągłym ruchu choć tego nie widać, i od czoła raz po raz odrywają się potężne bloki lodu ważące tony. Nie udało jej się mnie przekonać. Wieczorem przy namiocie zapewniłem że podejdziemy tylko na taką odległość, by móc zrobić kilka zdjęć i nie będziemy narażać się dla zabawy.

Dzień 5
Znów pobudka przed świtem, szybka kawa i kanapka. Idziemy do lodowca ! Przyznam, że byłem naprawdę podekscytowany. Kiedy w końcu stanęliśmy przed ścianą lodową wysoką na 15 metrów, poczułem respekt. Mieliśmy dojść tylko na bezpieczną odległość ale wiedziałem że tak nie będzie. Edycie strach ustąpił miejsca adrenalinie. Podeszliśmy tak blisko by móc go dotknąć. Ciężko mi opisać uczucie towarzyszące tej chwili. Lodowiec widziany z daleka nie wygląda tak potężnie, a cała zastygła masa wydaje się być jednolita w swej strukturze. Dopiero z bliska przekonaliśmy się, że wcale tak nie było. Niektóre fragmenty są smukłe i gładkie, gdy inne tuż obok był bardziej chropowate z mnóstwem uwięzionych wewnątrz pęcherzyków powietrza. Do tego wiadomo, że sam lodowiec buduje się od góry, więc to co jest na jego przedzie, prawdopodobnie ma setki a może nawet tysiące lat. Nie wiem tego dokładnie więc nie chcę kłamać, ale to co wiem, to że na pewno jest bardzo stare. W pobliżu małej rzeki wypływającej spod tej plastycznej masy było mnóstwo lodowego gruzu powstałego po oderwaniu się jej części. Pozwoliłem sobie na zabranie jednego małego kawałka, by po stopieniu zaparzyć nam kawę na tej wiekowej wodzie.
Reszta dnia minęła na dość długim marszu do kolejnego obozowiska. Powoli zbliżaliśmy się do momentu, gdy w końcu zobaczymy trzy ściany flagowych dla tego parku Torresów.

Dzień 6
To było wręcz niesamowite. To już szósty dzień dobrej pogody. Na szlaku wciąż niewielu ludzi, bo nie licząc dwóch pracowników parku, do dziś dnia spotkaliśmy tylko trzy osoby. Czuliśmy się jakby cały ten obszar był tylko dla nas. Po dotarciu do Campamento Torres, bazy wypadowej do stóp samych Torresów uznaliśmy, że z zobaczeniem tych ścian poczekamy do dnia następnego. Tym czasem krótki spacerek do bazy wspinaczkowej na końcu szlaku.
Wieczorem dołączyło do nas dwóch młodych kolesi, więc nie byliśmy już sami. Mimo zakazów rozpaliliśmy mały ogień, by było miło.

Dzień 7
Wstaliśmy zbyt późno. Do wschodu słońca zostało tylko 30 minut, a szlak do stóp Torresów to około godziny marszu non stop pod górę. Wyskoczyliśmy z namiotu jak poparzeni i całą trasę przebiegliśmy. Na miejscu, mimo tego, że mało nie wypluliśmy płuc i spoceni byliśmy jak szczury, byliśmy na czas. Spektakl właśnie się zaczął. Wstające słońce oświetlało trzy potężne ściany skalne przypominające zęby wyrastające z ziemi. Torresy wydawały się płonąć czerwonym ogniem. Nie trzeba używać Photoshopa by uzyskać piękne zdjęcia. Cały ten widok był dla nas ukoronowaniem wędrówki i cieszyliśmy się, że zostawiliśmy to sobie na koniec. Prawdziwa wisienka na torcie.
W tej jednej chwili, uznałem że po sześciu latach bycia z Edytą to miejsce i ten czas okazał się idealny do  rozpoczęcia nowego rozdziału w naszym związku :)




Podsumowując
Cały szlak nazwany „W” zajął nam 7 dni. (ponad 120 km ale nie spieszyliśmy się zanadto)

7 dni dobrej pogody (to chyba nagroda za trudy w dotarciu do tego miejsca).

W ciągu 7 dni spotkaliśmy tylko 7 turystów (ponoć latem tworzą się kolejki na szlaku).

Pogoda zepsuła się dopiero gdy opuściliśmy teren Parku i stanęliśmy na drodze by złapać autostop. 


środa, 3 lipca 2013

Na Południe...

Polak to uparte stworzenie. Staliśmy więc jak te dwa matołki i zastanawialiśmy się czemu nic nie jedzie. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić to koszmarne miasto Gobernador Gregores i wrócić na Rutę 40 a tu nic. Ani jedno auto. Nie poddaliśmy się jednak i w ten oto sposób spędziliśmy cały dzień przy drodze. Pod wieczór pewna para uświadomiła nas, że dalsza nasza podróż tą trasą jest niemożliwa, chyba że mamy ochotę  na kilkuset kilometrowy marsz. To nie wchodziło raczej w grę. Otrzymaliśmy zaproszenie na obiad i mogliśmy spędzić noc w ich ogrodzie. Nad ranem Helen podrzuciła nas na drogę wylotową ale tym razem nie na Rutę 40. Ponoć na tej trasie mieliśmy dużo większe szanse. Tak też było. Już po kilku minutach zatrzymał się koleś, który dzień wcześniej podwiózł mnie do sklepu. Jak miał więc nas nie zabrać? Chyba mu się spieszyło bo pędził jak szalony (190 km/h). To nasz rekord prędkości autostopem, który do dziś nie został pobity przez innego kierowcę. I tak oto podążaliśmy przed siebie zmieniając auta i kierowców by jak najszybciej dostać się do Ushuaia, miasta położonego na samym końcu świata. Podczas tego rajdu zatrzymaliśmy się w kolejnym nieciekawym miejscu, Rio Gallegos, ostatnim dużym mieście przed Cieśniną Magellana . 

Zapowiadał się spokojny wieczór i tak też było aż do momentu gdy podczas rozmowy z rodziną dowiedzieliśmy się, że moja siostra zmieniła nieco swoje plany i zamiast za rok, wychodzi za mąż za kilka tygodni! Jak obuchem w łeb. Nie wiedzieliśmy co mamy robić. Ważne wydarzenie w jej życiu a nas miało zabraknąć... Z drugiej zaś strony, jeśli polecielibyśmy do Polski nie stać by nas było na powrót do Ameryki Południowej i na kontynuację podróży. Jakoś jednak wspólnie z całą rodziną wybrnęliśmy z tej patowej sytuacji. Zarezerwowaliśmy więc bilety i ruszyliśmy dalej. 

Następnego wieczora wylądowaliśmy w jeszcze większej dziurze - Rio Grande i to w nocy. Nie było nam do śmiechu gdy kierowca tira wysadził nas na stacji benzynowej. Nie mamy nic przeciwko spaniu przy stacjach tylko że ta znajdowała się w samym centrum miasta. Maszerowaliśmy tak sobie na obrzeża z nadzieją, że znajdzie się jakieś ciche miejsce na namiot, gdy nagle pewien młody koleś zaprosił nas do domu swego przyjaciela. Troszkę podejrzana sprawa ale zaufaliśmy instynktowi i skorzystaliśmy z zaproszenia. Nie pożałowaliśmy. Po kilku minutach grzaliśmy się przy piecyku popijając mate z Totim, Gusem i Alberto w domu, który Alberto zbudował sam własnymi rękoma. Noc spędziliśmy co prawda w namiocie rozbitym w szklarni bo chatka miała tylko jedną izbę ale i tak było cieplej niż na zewnątrz. 
Dnia następnego dotarliśmy w końcu do Ushuaia. Radości nie było granic bo nie było jej wcale. Nie spodziewaliśmy się tego co zobaczyliśmy. Najdalej wysunięte na południe świata miasto nie miało za grosz klimatu. Tłumnie odwiedzane przez tysiące turystów, nie reprezentuje sobą nic ciekawego. Kilka uliczek wyglądających jak pomieszanie wioski alpejskiej z industrialnym miastem, potężny port i mnóstwo fabryk. Szczerze odradzamy wizytę w tym miejscu. Po prostu gra nie warta świeczki. Całe szczęście, że byliśmy już na południu Argentyny a stąd już tylko krok do Puerto Natales i do parku narodowego Torres del Paine. 

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Punta Arenas, gdzie poznaliśmy Francisco, hosta z CS u którego spędziliśmy kilka dni na wspólnym gotowaniu i rozmowach do baaardzo późnych godzin.  Francisco jest kartografem więc Edyta, miłośniczka map była naprawdę zadowolona, kiedy odwiedziliśmy jego miejsce pracy. Po dotarciu do Puerto Natales znaleźliśmy jak zwykle najtańszy hostel w mieście. Nie był to szczyt sezonu,więc cały budynek był pusty. W tym przypadku nie tyle mieliśmy prywatny pokój, co cały prywatny hostel. Do tego właściciel zostawi nam klucze, na wypadek, gdybyśmy wrócili z parku podczas jego nieobecności. Po prostu pięknie. Cisza i spokój. Nie opuszczało nas przeczucie, że to jeszcze nie koniec niespodzianek :)