środa, 3 lipca 2013

Na Południe...

Polak to uparte stworzenie. Staliśmy więc jak te dwa matołki i zastanawialiśmy się czemu nic nie jedzie. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić to koszmarne miasto Gobernador Gregores i wrócić na Rutę 40 a tu nic. Ani jedno auto. Nie poddaliśmy się jednak i w ten oto sposób spędziliśmy cały dzień przy drodze. Pod wieczór pewna para uświadomiła nas, że dalsza nasza podróż tą trasą jest niemożliwa, chyba że mamy ochotę  na kilkuset kilometrowy marsz. To nie wchodziło raczej w grę. Otrzymaliśmy zaproszenie na obiad i mogliśmy spędzić noc w ich ogrodzie. Nad ranem Helen podrzuciła nas na drogę wylotową ale tym razem nie na Rutę 40. Ponoć na tej trasie mieliśmy dużo większe szanse. Tak też było. Już po kilku minutach zatrzymał się koleś, który dzień wcześniej podwiózł mnie do sklepu. Jak miał więc nas nie zabrać? Chyba mu się spieszyło bo pędził jak szalony (190 km/h). To nasz rekord prędkości autostopem, który do dziś nie został pobity przez innego kierowcę. I tak oto podążaliśmy przed siebie zmieniając auta i kierowców by jak najszybciej dostać się do Ushuaia, miasta położonego na samym końcu świata. Podczas tego rajdu zatrzymaliśmy się w kolejnym nieciekawym miejscu, Rio Gallegos, ostatnim dużym mieście przed Cieśniną Magellana . 

Zapowiadał się spokojny wieczór i tak też było aż do momentu gdy podczas rozmowy z rodziną dowiedzieliśmy się, że moja siostra zmieniła nieco swoje plany i zamiast za rok, wychodzi za mąż za kilka tygodni! Jak obuchem w łeb. Nie wiedzieliśmy co mamy robić. Ważne wydarzenie w jej życiu a nas miało zabraknąć... Z drugiej zaś strony, jeśli polecielibyśmy do Polski nie stać by nas było na powrót do Ameryki Południowej i na kontynuację podróży. Jakoś jednak wspólnie z całą rodziną wybrnęliśmy z tej patowej sytuacji. Zarezerwowaliśmy więc bilety i ruszyliśmy dalej. 

Następnego wieczora wylądowaliśmy w jeszcze większej dziurze - Rio Grande i to w nocy. Nie było nam do śmiechu gdy kierowca tira wysadził nas na stacji benzynowej. Nie mamy nic przeciwko spaniu przy stacjach tylko że ta znajdowała się w samym centrum miasta. Maszerowaliśmy tak sobie na obrzeża z nadzieją, że znajdzie się jakieś ciche miejsce na namiot, gdy nagle pewien młody koleś zaprosił nas do domu swego przyjaciela. Troszkę podejrzana sprawa ale zaufaliśmy instynktowi i skorzystaliśmy z zaproszenia. Nie pożałowaliśmy. Po kilku minutach grzaliśmy się przy piecyku popijając mate z Totim, Gusem i Alberto w domu, który Alberto zbudował sam własnymi rękoma. Noc spędziliśmy co prawda w namiocie rozbitym w szklarni bo chatka miała tylko jedną izbę ale i tak było cieplej niż na zewnątrz. 
Dnia następnego dotarliśmy w końcu do Ushuaia. Radości nie było granic bo nie było jej wcale. Nie spodziewaliśmy się tego co zobaczyliśmy. Najdalej wysunięte na południe świata miasto nie miało za grosz klimatu. Tłumnie odwiedzane przez tysiące turystów, nie reprezentuje sobą nic ciekawego. Kilka uliczek wyglądających jak pomieszanie wioski alpejskiej z industrialnym miastem, potężny port i mnóstwo fabryk. Szczerze odradzamy wizytę w tym miejscu. Po prostu gra nie warta świeczki. Całe szczęście, że byliśmy już na południu Argentyny a stąd już tylko krok do Puerto Natales i do parku narodowego Torres del Paine. 

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Punta Arenas, gdzie poznaliśmy Francisco, hosta z CS u którego spędziliśmy kilka dni na wspólnym gotowaniu i rozmowach do baaardzo późnych godzin.  Francisco jest kartografem więc Edyta, miłośniczka map była naprawdę zadowolona, kiedy odwiedziliśmy jego miejsce pracy. Po dotarciu do Puerto Natales znaleźliśmy jak zwykle najtańszy hostel w mieście. Nie był to szczyt sezonu,więc cały budynek był pusty. W tym przypadku nie tyle mieliśmy prywatny pokój, co cały prywatny hostel. Do tego właściciel zostawi nam klucze, na wypadek, gdybyśmy wrócili z parku podczas jego nieobecności. Po prostu pięknie. Cisza i spokój. Nie opuszczało nas przeczucie, że to jeszcze nie koniec niespodzianek :)
























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz