czwartek, 20 czerwca 2013

Ruta 40 zimą - gdzie diabeł nie może ...



Przez Perito Moreno przebiega kolejna osławiona droga Ameryki Południowej. Ruta 40 to ponad 7000 km trasy zaczynającej się na północy Argentyny, a kończącej się na samym południu. Wiedzieliśmy, że ruch na tej trasie do najpotężniejszych raczej nie należy ale być tu i nie spróbować to nie w naszym stylu. 
Raul polecał nam bardziej uczęszczaną trasę ale zdania nie zmieniliśmy. I tak oto po dwóch godzinach oczekiwania przejechaliśmy około 60 km dzięki uprzejmości dwóch gauchos.

Wysadzili nas na pustkowiu, bo sami skręcali w drogę, która zdawałaby się biec do donikąd. Pierwszy dzień w prawdziwej argentyńskiej Patagonii, jak się później okazało zamienił się w pierwszą noc w tym samym miejscu. Nie sądziłem, że będzie aż tak ostro. Ani jednego drzewa czy krzaczka, wszędzie płasko z nielicznymi czerwonymi wzniesieniami przypominającymi płaskowyże z filmów amerykańskich a do tego śnieg, mróz i wiatr. Przepięknie. 
Pocieszałem Edytę, że przecież w końcu coś musi tędy jechać a ludzie głupi nie są i nas tu nie zostawią na pastwę losu. Na kilka aut które nas minęły nie zatrzymał się nikt choćby zapytać czy wszystko w porządku. Po zmierzchu zdecydowaliśmy się jednak rozłożyć namiot przy drodze. Po oczyszczeniu kawałka terenu ze śniegu już byliśmy przemarznięci, a to był dopiero początek tak pięknie zapowiadającej się nocy. Temperatura w takim terenie spada tak gwałtownie, że metalowe barierki przy drodze wydają dźwięk jakby pękały. Tak samo dzieje się po wschodzie słońca, gdy metal zaczyna się rozszerzać. Niczym upiorna muzyka. Wrócę jednak na momencik do samej nocy. Będąc w Polsce nigdy nie przyszłoby nam do głów by spać w trzy-sezonowym namiocie przy -10˚C. Wciskając się w śpiworki (puchowe też nie były) powiedzieliśmy sobie tylko „oby do rana”. 
Nadszedł ranek a my wciąż mieliśmy stopy, więc całkiem nieźle. Zaparzyłem kawkę na wodzie z roztopionego śniegu by oszczędzić wodę pitną na później. Tego dnia nie staliśmy czekając na nadjeżdżające auta. Według mapy następna osada ludzka oddalona jest o około 70 km, więc jeśli nikt się nie zatrzyma to damy radę tam dojść w dwa dni. Po siedmiu kilometrach marszu znalazł się jednak ktoś, komu nie przeszkadzała dwójka podróżników w aucie. 

Do Bajo Caracoles dojechaliśmy dość szybko bo pusta trasa daje wiele możliwości komuś, kto nie boi się prędkości. Gdy jednak z niewielkiego pagórka zobaczyliśmy mieścinę na mapie zaznaczoną jako miasteczko, włosy zjeżyły mi się na głowie. Dojeżdżając modliłem się duchu by byli tam jacyś ludzie. Stanęliśmy na stacji benzynowej z dwoma dystrybutorami paliwa z poprzedniej epoki. Tam zakupiliśmy chleb własnej roboty, bo sklepu nie było i butelkę ohydnego jak się później okazało alkoholu. Na nasze szczęście był tam też hostel. Radość nie trwało jednak długo, bo był zamknięty. Z braku laku poszliśmy na posterunek policji w nadziei, że mają jakąś wolną celę, wszystko, oby nie kolejna noc na tym mrozie i wietrze. Policjant po dokładnym spisaniu naszych danych z paszportu kazał nam iść za nim. Nie mieliśmy nic przeciwko bo oznaczało to jedynie miejsce na nocleg. To, co otrzymaliśmy przerosło nasze oczekiwania. Posterunkowy był synem właściciela hostelu i otrzymaliśmy cały budynek do własnej dyspozycji. Rozłożyliśmy się w najlepszym miejscu w całym przybytku czyli w kuchni gdzie rozpaliliśmy sobie w kominku i uczciliśmy to nabytym wcześniej „napojem”. Wieczorem postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy a zadanie to było najłatwiejsze z łatwych bo sama mieścina liczy sobie 12 mieszkańców, my naliczyliśmy trzech przez cały dzień. Doszliśmy wiec do wniosku by rozejrzeć się nieco dalej ale i to nie było wyczynem, bo wystarczyło minąć dwie szopy by zobaczyć  wszystko w promieniu dziesiątek kilometrów. Tym razem nie nachodziliśmy się zbyt wiele bo nie było takiej potrzeby. 

Najpiękniejszy zachód słońca który mogliśmy oglądać w całym naszym życiu wynagrodził trudy dwóch ostatnich dni. Niebo było tak czerwone, że zdjęcia wyglądają dość nienaturalnie. Staliśmy tak przez jakiś czas z głowami zadartymi ku górze i oglądaliśmy to widowisko w milczeniu. Gdy natura zdecydowała o zakończeniu spektaklu wróciliśmy do naszego hostelu by chwilkę odpocząć przed dniem następnym.
Rankiem niespodziewanie złapaliśmy pierwsze auto na tej opuszczonej trasie. Ten kierowca również nie bał się prędkości, a w dodatku prowadził najlepszy samochód świata czyli firmowy. Takie pojazdy wjadą wszędzie a usterki zdają naprawiać się same. Po kilku godzinach dojechaliśmy do skrzyżowania lecz nasza dalsza droga wyglądała jak jeden wielki plac budowy, o którym ktoś zapomniał jakiś czas temu. Opuściliśmy więc rutę 40 i pojechaliśmy dalej do Gobernador Gregores. 

Kilka kilometrów przed miastem straciliśmy widoczność. Wpadliśmy w potężną burzę piaskową. Nie doświadczyliśmy wcześniej niczego takiego i mówię wam, że nie jest to przyjemne. Piach i kamienie sypały po szybach hałasując do tego stopnia, że nie słyszeliśmy się na wzajem. Kierowca stracił moją sympatię gdy spojrzałem na prędkościomierz. Ze 160km na godz. zwolnił do 120. Mimo, że siedziałem na tylnym siedzeniu zapiąłem pas. Maniak jakiś chciał nas chyba pozabijać bo widoczność była zerowa. Na prawdę nie widziałem nawet asfaltu przed samym autem a ten wciąż pruł przed siebie. Nic więcej nam nie pozostało jak tylko przeżegnać się i nagrać całą sytuację. W końcu dojechaliśmy do miasta gdzie schroniliśmy się na stacji benzynowej. Z racji, że że był to teren zabudowany, do latającego żwiru dołączyły latające przedmioty codziennego użytku czyli śmieci, ubrania, wiadra, miski, kawałki blachy falistej i kabli. Zabrakło zwierzyny domowej i hodowlanej upiętej zapewne na grubych łańcuchach. Nieliczni przechodnie też nie latali. Ci zmierzający z wiatrem biegli bo nie mieli wyjścia, ci natomiast śmiałkowie wybierający się pod wiatr, pochyleni pod kątem 45˚, z wielką wiarą że uda im się gdzieś tego dnia dojść poruszali się w tempie lodowca. My piliśmy kawkę na stacji i obserwowaliśmy wszystko przez wielkie szklane okna do czasu gdy również szklane drzwi nie wytrzymały i rozsypały się w drobny pył. Uznaliśmy że czas znaleźć miejsce na nocleg, coś bardziej bezpiecznego, z mniejszymi oknami. Namiot byłby rozwiązaniem gdyby wiatr wiał w kierunku w którym zmierzaliśmy. Udało się za dość wysoką cenę u gospodarza domu gościnnego, który z gościnnością miał tyle wspólnego co nic. Po raz pierwszy cieszyliśmy się z pokoju z oknem jak w więziennej celi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz