niedziela, 2 czerwca 2013

Valparaiso i sen o Rapa Nui


Po powrocie z gór nadszedł czas pożegnać Maxa i ruszać dalej. Wybieramy się się do ponoć pięknego miasteczka na wybrzeżu, Valparaiso. Znajdujemy tam kolejnego hosta z CS więc wszystko układa się po naszej myśli. Po kilku godzinach jesteśmy już na miejscu. Leje tak nieprzeciętnie że ulice przypominają rzeki. Nie przeszkadza nam to wcale. Wieczór spędzamy w towarzystwie Martina w jego małym jednopokojowym apartamencie z widokiem na morze. 

Martin właśnie skończył swoją podróż przez Amerykę Południową i daje nam kilka wskazówek i porad na przyszłość. Teraz osiadł w małym miasteczku nieopodal Valparaiso i zajmuje się leczeniem ludzi po przez hipnozę. My zawsze musimy trafić na odjechanych  pozytywnie ludzi... Dyskusjom nie ma końca. A tematy przechodzą jedne w drugie aż pojawia się temat Wyspy Wielkanocnej. Nasz znajomy nie zna dokładnie szczegółów ale ponoć w porcie można załapać się na statek i popłynąć na Rapa Nui. To by była przygoda.
Następnego dnia, od samego rana jedna myśl nie daje nam spokoju. Jak znaleźć statek na wyspę ? Jedziemy więc do portu z myślą, że język raczej nie będzie stanowił żadnej przeszkody. Przecież port jest międzynarodowy i ktoś tam zna kilka słów po angielsku. Jesteśmy na miejscu i znajdujemy kapitana statku transportowego, jedynego człowieka, z którym możemy się dogadać. Wieści niestety nie są zbyt dobre. Mianowicie okręty cargo nie zabierają pasażerów, a żeby na nich pracować musimy posiadać licencję. Podpowiada nam jednak, że dwa razy do roku okręt marynarki wojennej Chile pływa w tamtym kierunku i zabiera pasażerów. To by było coś. 

Nie czekając wiele udajemy się do bazy wojskowej i tu już tak łatwo nie jest. Wielu marynarzy zebrało się dookoła by wytłumaczyć nam coś po hiszpańsku ale jeśli nie rozumie się języka to wolniejsze tłumaczenie wcale nie pomaga. Po około 30 minutach udaje się nam zrozumieć że musimy iść do urzędu miasta i tam kontaktować się z pracownikiem biurowym. Szlag by to trafił. Nie po to jesteśmy w podróży, by łazić od okienka do okienka, lecz chęć i upór Polaka nie pozwala nam się poddać. Na miejscu, w najwyższym chyba budynku miasta udaje nam się porozmawiać ze starszą panią odpowiedzialną za kontakty z Rapa Nui. Bogu ducha winna kobiecina nie może jednak zrozumieć dlaczego marynarka wojenna znów wysyła petentów do niej w sprawie, w której nie może nam pomóc. Dziękujemy bardzo i poddajemy się. Nie ma statku, nie ma wyspy. Z siedemnastego piętra drałujemy po schodkach w dół i tu niespodzianka – piętro 15 z napisem na drzwiach coś na kształt tego, o którym mówili nam marynarze. Teraz zamknięte, ale może jutro.

Po rajdzie nadziei na rejs mamy w końcu czas na zwiedzanie. Samo centrum Valparaiso ciekawe nie jest, ale dzielnice położone na wzgórzach mienią się paletą kolorowych domków. Te właśnie miejsca zostały objęte ochroną Unesco. Kilka kolejnych godzin snujemy się wąskimi uliczkami i stromymi długimi schodkami. Każdy domek obity blachą falistą ma inny kolor. Mnóstwo przepięknych graffiti wchodzących na chodniki a nawet na same ulice i słupy elektryczne stwarzają niesamowity klimat. W takim miejscu można się zakochać i zamieszkać do końca życia. Część z tych ulic jest tak stroma, że dawno temu ludzie pobudowali coś na kształt kolejek szynowych, które zastąpiły schody. Łazimy tak i łazimy i gdyby nie zbliżający się zachód słońca pewnie byśmy się tak włóczyli bez końca.
Dzień kolejny i znów od okienka do okienka, jak w Polsce. Trafiamy na kolejną miłą panią, która wyjaśnia, że ona sama nic zrobić nie może ale daje nam numer telefonu (z naszym hiszpańskim na wiele się nie przyda) i adres strony internetowej. Ta sprawa, jak na razie, jest zakończona. Jedziemy do Vina del Mar gdzie obecnie mieszkamy, a nie mieliśmy jeszcze czasu by się rozejrzeć po okolicy. Na początek uwagę przykuwa targ warzywny. Niby zwykły jak w każdym innym kraju, ale sama jego lokalizacja jest dość niecodzienna. Z racji braku miejsca w mieście ludzie rozłożyli swe stragany w korycie rzeki. Kilka fotek, małe zakupki i znów włóczymy się zaludnionymi uliczkami, bo cóż mamy robić w końcu jesteśmy na urlopie.

Wieczorem czas na podjęcie decyzji. Ani ja, ani Edyta nie jesteśmy  w tym najlepsi ale trzeba coś postanowić. Północ czy południe - oto jest pytanie. Zbliża się zima, więc decydujemy się na południe, zanim będzie za zimno. Kolejnego dnia jesteśmy na stacji autobusowej. Patrząc na mapę kraju nie mamy jeszcze ochoty na poruszanie się autostopem. Zbyt wielkie zaludnienie i masa dróg przecinających się nawzajem daje nam poczucie, że łatwo z noclegiem na dziko nie będzie. Autobus tani jak dla nas nie jest ale jest jednak jeden sposób, by był tańszy. Zamiast kupować bilety w kasie czekamy obok autobusu i na kilka minut przed odjazdem Edyta pyta kierowcę i bagażowego, za ile ? Cena przeważnie spada około 30%. Biletu na oczy się nie zobaczy, ale kogo to obchodzi? Uradowani wsiadamy i pędzimy całą noc do Puerto Montt - 1000km na południe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz