wtorek, 18 czerwca 2013

Mini Camping Raul - Argentyna



Ten krótki post chciałbym poświęcić niesamowitemu człowiekowi, poznanemu dość przypadkowo, zaraz po przekroczeniu granicy chilijsko-argentyńskiej.

Po kilkukilometrowym marszu, bo od chilijskiego do argentyńskiego przejścia granicznego jest około 8 km (nie wiadomo czemu) dotarliśmy do pierwszej małej mieściny. Już dawno uznaliśmy z Edytą, że posiadam w sobie nieznany czynnik przyciągający dziwnych ludzi. Jeśli w stuosobowym tłumie znajdę się ja i jakaś dziwna osobowość mam 99 procent szans na bliższy kontakt. Tak też i tu pośród ludzi podążających w kierunku lokalnych barów, by posilić się i poplotkować podczas tradycyjnej sjesty znalazł się człowiek uznawany za miejscowego dziwaka. Szedł za nami kilkaset metrów i nawijał po hiszpańsku tak szybko, że nie mieliśmy szans na zrozumienie ani jednego słowa. Po jakimś czasie mówiąc sam do siebie obrał inny kierunek marszu, a nas pozostawił samym sobie. Sądziliśmy że to nasze ostatnie spotkanie, los jednak pokazał inaczej. 

Noc spędziliśmy kilka metrów od brzegu potężnego jeziora. Po raz pierwszy od chilijskiej Patagonii było ciepło i pogodnie. Cieszyliśmy się z przybycia do Argentyny. Następnego dnia złapaliśmy na stopa taksówkę. Młody kierowca wymienił kwotę za kurs, na co w odpowiedzi usłyszał dziękuję i że nie możemy mu zapłacić bo nas na to nie stać, a stojąc przy drodze czekamy na kogoś, kto zabierze nas bez kasowania. Chyba doszedł do wniosku, że zabierze nas tak, czy inaczej bo otworzył bagażnik auta i pomógł wrzucić plecaki. Tak znaleźliśmy się w Perito Moreno, 56 km dalej. 

Niesamowita miejscowość, w której nie ma nic do zobaczenia, leżąca pośrodku równie niesamowitej nicości. Wszędzie płasko i anie jednego drzewka, sam piach, jak na pustyni. Tak właśnie wyglądało nasze pierwsze spotkanie z Patagonią po tej stronie Andów. Wiał tak silny wiatr, że w drodze do sklepu, Edytę wywiało kilka razy na szosę. To zadecydowało, że musieliśmy znaleźć nocleg gdzieś w miasteczku, bo tu przynajmniej są budynki, które ochronią nas od szalejącej natury . Ku wielkiemu zdziwieniu znaleźliśmy informację turystyczną. Standardowo wytłumaczyliśmy, z jakiego powodu znaleźliśmy się w tej „niesamowitej” miejscowości i jasno określiliśmy jakie kategorie noclegów nas interesują. Dużo do wyjaśniania nie było, a cena to jedyna kategoria, której staramy się trzymać. Tak trafiliśmy przed małą furtkę z napisem „MINI CAMPING RAUL”. Naprawdę musiał być bardzo mały, bo nie było go można zobaczyć albo samo miejsce za nic go nie przypominało. 
Mały domek i coś na kształt ogródka. Ani jedno ani drugie niezbyt zachęcające. Wyjścia nie było. Pukamy do drzwi. Nigdy wcześniej się tak nie czułem jak w tym właśnie momencie, gdy w otwartych drzwiach zobaczyłem miejscowego dziwaka poznanego wczoraj.  Zgłupiałem, chciałem odwrócić się na pięcie i odejść jak najszybciej, lecz Raul bo tak ów dziwak miał na imię mimo sędziwego wieku okazał się dużo szybszy i zanim się obejrzeliśmy, siedzieliśmy przy stole w jednoizbowym domku zajadając ciasteczka i popijając kawę. Poprosiliśmy Raula, by mówił nieco wolniej to postaramy się coś zrozumieć. Uspokoiłem się dopiero gdy gospodarz przedstawił nam zeszyt, coś na kształt księgi pamiątkowej. Praktycznie każdy jeden wpis turystów z całego świata (kilku Polaków też tu było) zaczynał się od wzmianki by porzucić pierwsze wrażenie na temat Raula, i że mimo jego wyglądu i sposobu bycia jest niesamowitą osobą o wielkim sercu. Tak spędziliśmy kilka godzin przy stole popijając Yerba Mate z miętą i cytryną. Pod wieczór potrafiliśmy się już porozumieć, a miejsce stało się jakoś bardziej przyjazne i przytulne niż na samym początku. Sam Raul, emerytowany policjant, aktualnie artysta-poeta sypiący wierszami na poczekaniu prowadzi dość ciekawy tryb życia. Twierdzi, że niewiele mu potrzeba, a kemping (kawałek trawnika na tyłach domku) który prowadzi od 23 lat służy bardziej zapoznaniu ludzi z innych części świata niż celom zarobkowym. Cena, którą zażądał za noc to równowartość paczki papierosów, które są tu bardzo tanie. 

Z Raulem spędziliśmy w sumie dwa dni, gdzie większość czasu przesiedzieliśmy przy stole, jedząc i pijąc mate, gotując lub oglądając wiadomości w tv, z których mało rozumieliśmy. Magiczny to był dla nas czas, magiczne miejsce z niesamowitym magikiem we własnej osobie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz