sobota, 15 czerwca 2013

Carretera Austral – „droga” przez Patagonię.


Ta osławiona droga, jeśli drogą można to nazwać, jest popularną trasą dla autostopowiczów w sezonie letnim. Niewielu wybiera się tu jednak w zimę. My do lata czekać nie mamy zamiaru, więc cóż nam pozostaje. Stajemy na poboczy i łapiemy okazję. Pierwszego dnia przemierzamy niesamowity odcinek trasy o długości 46 km i wieczorem docieramy do pierwszej przeprawy promowej. Wspomnę jeszcze że przed opuszczeniem Puerto Montt przeczytaliśmy kilka postów autorstwa miłośników taniego podróżowania i najbardziej utkwił nam w pamięci jeden, w którym to zawarte były trzy porady dla wybierających się tą drogą na południe. Zacytuję: "Po pierwsze, uzbrój się w cierpliwość. Po drugie, zaopatrz się w solidną odzież przeciw deszczową. Po trzecie, wracaj do najbliższego miasta i kup bilet autobusowy w inne miejsce." Czekając na prom, zastanawiam się, czy aby na pewno nie porywamy się z motyką na słońce. Nie poddajemy się i wsiadamy na łajbę. 

Koniec dnia przyniósł jednak coś miłego w postaci Eduardo, którego poznajemy tuż przed przybiciem do brzegu. Noc spędzamy u niego przy domu rozkoszując się wcześniej ciepłem piecyka w kuchni, herbatą i bułeczkami z miodem domowej roboty.

Kolejny dzień i kolejny niesamowity dystans, 55 km z Puelche do Hornopiren. Po raz pierwszy w życiu stoimy przy drodze w miejscu gdzie dokładnie wiemy, o której jeżdżą auta. Na tym krótkim odcinku trasy, zaraz za przeprawą promową  auta jeżdżą z dokładnie określoną częstotliwością wymierzaną przez kolejne promy. Jeśli nikt nas nie zabierze teraz, to następna szansa za 45 minut. Jazda autostopem to zapewne najtańszy środek transportu i przy okazji można poznać wielu ciekawych ludzi, o czym raczej pisać nie trzeba, jednak dla mnie jest w tym coś, czego nie lubię. To poczucie uzależnienia od innych ludzi, bez których utkniemy gdzieś na trasie. Dla mnie i Edyty ten środek lokomocji wciąż odpowiada ale świadomi jesteśmy, że z wolnością, a o to nam chodzi w naszej podróży, ma to raczej mało wspólnego. Wiele godzin stania, by przejechać  taki dystans może czasem irytować. Znajdujemy jednak sposób by się nie poddać i wciąż przeć do przodu. Nasz złoty środek to świadomość, że na trasie jesteśmy prawdopodobnie jedynymi autostopowiczami, a trud jaki sobie zadajemy motywuje, by jechać dalej i się nie poddać. To jak wyzwanie od losu.

Przejechaliśmy w końcu te 55 km do kolejnej przeprawy promowej i co, i nico. Łódka już popłynęła a następna jutro. Ale tak miało być. Dzięki temu znajdujemy kamping ekologiczny gdzieś na obrzeżu wioski czy miasteczka sam już nie wiem. Właściciel  trochę się zdziwił widząc nas z plecakami. Ostatni goście byli tu 2 miesiące temu zaraz po zakończeniu sezonu letniego ale i tak przyjął nas wyśmienicie. Po kilku godzinach dyskusji, głównie na temat metod produkcji różnych alkoholi, idziemy do jego domu na strucla z jabłkami a właściwie by go najpierw upiec. Niemiecki przepis, chilijsko-polska ekipa i ciasto smakuje niesamowicie.
Poranek. Chyba nic już nas nie może zaskoczyć. Przy zakupie biletów na prom okazuje się że tam gdzie chcemy płynąć nie popłyniemy. Zawalona droga odcięła przystań a kolejna dostępna jest w Chaiten. Po kilku godzinach docieramy do celu późnym już wieczorem. Jest ciemno a to nie najlepiej wróży jeśli chce się znaleźć ciche miejsce na namiot. Zawsze wiatr w oczy. Dajemy jednak radę i po pół godzinie rozstawiamy majdan kilka metrów od drogi. W nocy znów pada i nie przestaje również nad ranem. Dziś zakładamy nasze super
przeciwdeszczowe spodnie kupione w sklepie z odzieżą używaną za dolara. Goretex to może nie jest ale czy jest coś lepszego od roboczych gumowych spodni w dodatku żółtych? Wody nie przepuszczą a i widać nas na drodze z kilometra. Przez Chaiten przechodzimy praktycznie bez przystanku. Nie cieszą nas widoki miejsc po kataklizmach. W 2008 roku wulkan o tej samej nazwie pokrył całe miasto grubą warstwą popiołów. 4200 ludzi ewakuowano ale domy zostały prawie całkowicie zniszczone. Dziś, po 5 latach osada liczy już 900 osób. Dowiedzieliśmy się, że rząd chcąc zmusić ludzi by osiedlali się w innych częściach kraju i zamiast pomocy po prostu odciął dostawy prądu i wody pitnej. Nie trwało to jednak długo, gdyż znaleźli się uparci, którzy mimo tych przeszkód powrócili.


Tego dnia udało nam się przemierzyć kolejne kilometry w liczbie 46. Na nocleg wybieramy sobie małą chatkę za mostem, w połowie zawalona ale udaje się nam wcisnąć namiot a nawet rozpalić ogień. Nigdy wcześniej nie pomyślałbym, by spać w czymś takim, ale podróże kształcą. Na głowę nie kapie, tropik się suszy i namiot nie podmaka od dołu. Czego chcieć więcej.


Wciąż leje, z tą różnicą, że mocniej niż wczoraj. Do użycia wkracza kolejny sprzęt w postaci parasola. Nie podróżowaliśmy jeszcze z takimi wynalazkami ale tym razem naprawdę się przydaje. Na zmianę staramy zatrzymać się jakieś auto ale widać nie każdy kierowca jadący sam w pięcioosobowym aucie wierzy, że dwie osoby więcej różnicy nie stanowią. Kilka godzin cierpliwości i jedziemy 20 km dalej. Miły właściciel firmy budowlanej również nie wierzy, że uda nam się przejechać kilkaset kilometrów do Coyhaique autostopem, ale gdy wysiadamy z auta stwierdza, że wieczorem i tak nas tu pewnie spotka wiec wyśle jednego z pracowników, by zabrał nas do kolejnego miasteczka. Szczęście się do nas uśmiecha i tego samego dnia docieramy aż do La Junta. Pada rekord trasy, 119 km w 9 godzin. To prawie trzy razy szybciej niż piechotą. Cieszymy się tym bardziej, że rozstawiamy nasz domek w kuchni na kempingu.

Po kilku dniach deszczu wychodzi słońce. Pierwsze auto i 248 km. Los wyraźnie daje znaki by porzucić marzenie o przejechaniu całej Carretera Austral aż do Villa O’Higgins, która jest ostatnią osadą ludzką w tym rejonie Patagonii. W sezonie zimowym przejścia graniczne na południu są pozamykane a ostatnie czynne to Chile Chico. Dodam jeszcze, że ciągłe deszcze, które nie dawały nam spokoju przez ostatnie dni, nie nastrajają nas pozytywnie i niewiele nam trzeba by zdecydować o zmianie trasy.

Radość ze słońca nie trwa jednak długo. Jeden pogodny dzień okazał się tylko ciszą przed burzą i gdy w końcu docieramy do Coyhaique zaczyna padać, tym razem śnieg. Utwierdza nas to tylko w przekonaniu, że decyzję podjęliśmy nieomylnie, Do tego Edyta,mój prywatny klimatolog, daje dość szeroki wykład na temat różnic pogodowych w zależności od rzeźby terenu i z nadzieją na to, że uda nam się jutro dotrzeć do Argentyny a co za tym idzie znaleźć się po drugiej stronie Andów i zostawić deszcze Chilijczykom docieramy do Chile Chico. Już tylko kilka kilometrów dzieli nas od słonecznych dni.


Podsumowując całą trasę muszę się przyznać że dumni jesteśmy że udało nam się przejechać łącznie około 640 km i przepłynąć około 130 km w zaledwie 7 dni. Biorąc pod uwagę warunki pogodowe, stan drogi, porę roku a w szczególności ilość aut na drodze wyszło całkiem nieźle. Nie poleciłbym jednak nikomu jechać tędy o tej porze roku. Podobno latem trasa wygląda niesamowicie. Mnóstwo wulkanów i gór po drodze, których zimą nie zobaczycie z powodu ciężkiej i gęstej warstwy chmur przesłaniającej wszystko powyżej 100 metrów od miejsca, gdzie zapewne spędzicie cały dzień w nadziei, że ktoś tędy przejedzie. Plusem jest radość po dotarciu do cywilizacji, że nie utknęło się gdzieś po drodze bez jedzenia, bo o wodę martwić się nie trzeba.


2 komentarze:

  1. Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Taka wyprawa to prawdziwa podróż i faktycznie na pewno trzeba mieć dobre auto aby ją przejechać. Ja także czytałem niedawno na stronie https://kioskpolis.pl/zly-stan-nawierzchni-czy-przysluguje-wyplata-ubezpieczenia/ o tym jak uszkodzimy swoje auto przez złą nawierzchnię to czy w takiej sytuacji będzie nam przysługiwało ubezpieczenie.

    OdpowiedzUsuń