poniedziałek, 27 maja 2013

Yerba Loca, krótki trekking w Andach

Pierwszy raz na stopa na nowym kontynencie. Przeszył nas dreszczyk emocji, zwłaszcza, że do komunikacji służyły nam tylko rozmówki hiszpańskie. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu zatrzymał się mężczyzna mówiący płynnie po angielsku. Jak się okazało w trakcie jazdy był drugim w rankingu rowerzystą górskim w Chile i bliskim znajomym trenera klubu Manchester City...

Droga była niesamowicie kręta, a koniec trasy był na miejscu zwanym „curva 15” czyli zakręt 15... taaak tutaj curva oznacza zakręt. Po dotarciu czekały nas 4 km do przejścia i cały park był dla nas. Na początku cieszyliśmy się ogromnie, że zostawiliśmy smog Santiago w tyle. W końcu można było odetchnąć świeżym, górskim powietrzem Andów i podziwiać widoki bez przysłaniającej wszystko warstwy pyłu i wyziewów aut. Słońce było już nisko nad horyzontem więc szybko rozłożyliśmy namiot na pierwszym kempingu. Po ponad rocznym pobycie w Nowej Zelandii, gdzie palenie ognisk było surowo wzbronione, cieszyło nas ogromnie wielkie palenisko i gorące płomienie. Co więcej, rano na stawie nieopodal widniała warstewka lodu. Wow, tego jeszcze pod namiotem nie było! Ruszyliśmy w góry.

Pierwsze kilka kilometrów zachwycało w każdym momencie, piękne doliny, tak inne od naszych, góry tak wysokie, że aż oko cieszyło. Na dodatek, w pewnym momencie minął nas człowiek jadący na koniu, w wysokich butach, tradycyjnym kapeluszu i czerwonej chuście na szyi. Gaucho czyli kowboj z Ameryki Południowej.
Idąc wciąż pod górę na początku ciepłe powietrze było ciężkie do zniesienia i szliśmy rozebrani do krótkiego rękawka, ale w miarę posuwania się wyżej robiło się coraz chłodniej i chłodniej. W końcu na miejscu, w którym przystanęliśmy na mały posiłek było tak zimno, i wiało tak mocno, że ubraliśmy się we wszystko, co mieliśmy a i tak nie powiem, żeby było choć odrobinę ciepło. Śnieg leżał wokoło a my gotowaliśmy kawkę skryci za wielkim głazem. Chcieliśmy dojść do lodowca i tam zostać na noc, ale spotkaliśmy ludzi na szlaku, którzy uzmysłowili nam, że idzie jedna z największych zamieci śnieżnych jakie tu widziano i nie będzie bezpiecznie jeśli zostaniemy wysoko w górach na ten czas. Przemyśleliśmy  sprawę i mino ogromnych chęci, (doszliśmy  tak wysoko jak żak żadne z nas nie było nigdy w życiu, na wysokość 3000m n.p.m.)  postanowiliśmy zawrócić do poprzedniego obozu na noc. Tam, mogliśmy znów  rozpalić ogromne ognisko, gdzie mogliśmy  choć na chwilę posiedzieć i ogrzać się przed nadchodzącym w nocy zimnem.  Bądź co bądź spaliśmy na 2000m n.p.m. oczywiście po raz pierwszy w życiu

Kiedy się rano obudziliśmy niebo zasnute było ciężkimi chmurami a po chwili zaczął padać drobny śnieg. Mimo wszystko było pięknie. Wracając spotkaliśmy strażnika parku, który czekał na nasz powrót, jako że byliśmy jedynymi ludźmi, którzy poszli w góry, a że prognoza pogody była bardzo zła, musieli wiedzieć czy jesteśmy bezpieczni.
Zbliżała się zamieć śnieżna, a my nie mieliśmy czym wrócić do miasta. Stanęliśmy na drodze, ale nasze szanse były bardzo nikłe, bo cały transport jaki się odbywał, był w przeciwnym kierunku. Ale, jak wiadomo, trzeba wysyłać pozytywne wibracje i wierzyć w cuda, więc pierwsze auto jadące w naszym kierunku zatrzymało się na poboczu! Za kółkiem siedział prezydent miasteczka położonego wysoko w górach, słynnej na całe Santiago  narciarskiej mekki - Farrelones. Niesamowicie przyjemny człowiek i bardzo pomocny, gdyż dostaliśmy się z nim pod samą stację metra. 
Czas był piękny, miejsce cudowne, góry wysokie na 5000m n.p.m. i ta dzikość i pustka jaka towarzyszyła nam jesienią, zamiast dziesiątek turystów podążających w tą samą stronę, w tym samym czasie...  




piątek, 24 maja 2013

I wylądował - Santiago de Chile



Po kilkunastu godzinach lotu, (szczęście że na pokładzie serwowano alkohol) lądujemy w Santiago de Chile. Póki co, nie wygląda zachwycająco. Suche trawy czekające tylko na deszcz i gruba warstwa smogu nie napawa mnie optymizmem. W całej naszej podróży staraliśmy się omijać duże miasta ale samolot nie ląduje na żądanie na wsiach. Nie jest jeszcze tak źle. Mamy przynajmniej gdzie się zatrzymać na kilka dni. Couchsurfing zadziałał, więc teraz tylko dostać się trzeba z lotniska na miejsce spotkania. Sprawa wydawała by się bardzo prosta i pewnie by taka była, gdyby choć jedno z nas potrafiło komunikować się po hiszpańsku. Już na lotnisku (międzynarodowym) okazuje się że angielski do mocnej strony Chilijczyków nie należy a właściwie nie ma szans na dyskusję. Jakoś udaje nam się wymienić kilka dolarów NZ na peso Chilieno, a nawet znaleźć transport do Centrum. Mimo wszystko wciąż odczuwam dziwny niepokój. Wydaje mi się że tak działają nowe, nieoswojone miejsca. Znów trzeba starać się odnaleźć i zapomnieć o przyzwyczajeniach z krajów, które zostawiliśmy już za sobą.
Do centrum docieramy dość szybko i równie szybko chcielibyśmy się z niego wydostać. Najpierw jednak musimy spotkać się z hostem z CS, Maximilianem. Troszkę piechotką, troszkę metrem i powitanie. Ku naszemu zdziwieniu Max zamiast zabrać nas do siebie, daje nam klucze i rysuje mapę z numerami przystanków i autobusów. Ma jeszcze kilka spraw do załatwienia więc przyjedzie dość późno. To się nazywa zaufanie.

Po około 2 godzinach otwieramy drzwi jego małego,drewnianego domu na zboczu góry z niesamowitym widokiem na miasto. Jest tu cicho i spokojnie, jak na wsi. Podobno miejsce mówi wiele o człowieku. Artystyczny nieład, mnóstwo zdjęć na ścianach i jeszcze więcej ustawionych rzędem na podłodze, kryształy poukładane w różne formy i w różnych miejscach domu od razu dały nam do zrozumienia że jesteśmy w domu artysty. Nie było w tym cienia wątpliwości. Max jest dyrektorem artystycznym pracującym przy filmach reklamowych, pasjonuje się jednak cykaniem fotek ludziom w różnych sytuacjach.
Przez kolejne kilka dni mamy szansę zwiedzić kawałek miasta. Szczerze mówiąc nie zbyt interesującego pod kątem architektonicznym, może poza jedną jego małą dzielnicą. Samo centrum wygląda bardzo europejsko a nawet przypomina trochę Warszawę sprzed 20 lat. Zaniedbane budynki z betonu odrapane i brudne, poobklejane masą plakatów, gdzieniegdzie zastąpione już nowszymi, niezbyt ciekawymi konstrukcjami z metalu i szkła zdają się dominować. Jest tu też coś na kształt starówki z małymi kafejkami i barami ale i to przypomina Polskę. W jednym z tych malutkich klimatycznych miejsc, do których zabrał nas nasz nowy przyjaciel poznajemy smak i moc „pisco sour”. Mieszanka pisco - brandy produkowanego z wytłoczyn winogron, soku z cytryny i cukru. Jest tu jednak coś czego bardzo brakuje nam w naszym kraju. Mnóstwa ludzi trudniących się handlem ulicznym tak jak przed laty u nas. Lokalne przysmaki, zioła na wagę, ciuchy, wyroby artystyczne, po prostu wszystko czego dusza zapragnie. Pięknie.
Te kilka dni spędzamy nie tylko na przemierzaniu miasta wzdłuż i wszerz. Kupujemy mapę Chile a to wyczyn nie lada znaleźć ją w jednym arkuszu bo państwo szerokie nie jest, ale długie na 4300 km. Podręczne rozmówki ze słowniczkiem też się przydają. Już po kilku dniach potrafimy liczyć po hiszpańsku. Wciąż jednak nie możemy zdecydować się gdzie jechać dalej. Na początek więc ruszamy zobaczyć Andy. Powędrować sobie w wysokie góry tym bardziej że część rzeczy z plecaków możemy zostawić u Maxa, co ułatwia nam sprawę. Wybór padł na Park Narodowy „Yerba Loca”.

środa, 22 maja 2013

Nowa Zelandia w szerszym skrócie

Nowa Zelandia to dość długi rozdział. Piętnaście miesięcy po troszę w podróży a po troszę w pracy. Nie chcemy zanudzić wiec postaramy się streszczać.


Dwa kółka.

Christchurch, gdzie wylądowaliśmy, może kiedyś piękne miasto, dziś zrujnowane przez potężne trzęsienie ziemi. Matka natura po raz kolejny pokazała ludziom miejsce w szeregu. Zatrzymaliśmy się tu jednak, bo trzeba było się jakoś ogarnąć. Nie wiedzieliśmy jeszcze gdzie, i w którą stronę chcemy jechać, ale wiedzieliśmy jakim środkiem transportu. Tym razem padło na rowery.

 Po kilkudniowych poszukiwaniach znaleźliśmy starsze małżeństwo, które skupuje stare graty i łączy je jakimś dziwnym sposobem w pojazdy na dwóch kołach, które powinny przetrwać jeszcze jakiś czas. Podróżując jak najtaniej nie zastanawialiśmy się długo i nabyliśmy 2 takie wehikuły za 80 nowozelandzkich dolarów każdy. Stalowe ramy, osprzęt z lat dziewięćdziesiątych ,ale kółka się kręciły. Sakwy rowerowe kosztowały w sklepie 3 razy więcej niż same rowery więc nie mogliśmy sobie na nie pozwolić . Ciężka sprawa. Nie bylibyśmy jednak z Polski, gdybyśmy czegoś nie wykombinowali. Kilka narzędzi, śrubek i troszkę czasu potrzebne było by zamontować na bagażniki tanie torby na piwo znalezione w posezonowej promocji w pobliskim supermarkecie.

Nelson ,gdzie chcieliśmy odwiedzić znajomych oddalone było od Christchurch o 400 km. Niby nic ale żadne z nas nie siedziało na rowerze kilka dobrych lat. Pierwszy dzień pedałowania i niespodzianka pod koniec. Na drodze zatrzymał się miły człowiek Nigel. Zaprosił nas do siebie po tym gdy usłyszał, że jedziemy do lasu by znaleźć miejsce do spania. Zgodziliśmy się i dobrze bo po kolejnych kilku kilometrach tuż przed jego domem rozsypała mi się tylna przerzutka i pękł łańcuch... Całę szczęście ze Nigel - sam zapalony rowerzysta zrozumiał nas w tej sytuacji i następnego dnia użyczył nam swoje auto i mogliśmy naprawić zepsute części. Droga powiodła nas dalej, z każdym dniem byliśmy w stanie przejechać coraz więcej kilometrów. Spotkały nas ulewne deszcze i paliło nas słońce. Ponad 100 kilometrów trasy wiodło przez góry (Rainbow Road). Nasze rowery (i my) przetrwaliśmy niezliczone przeprawy przez strumienie, pchanie pod strome wzniesienia, dzikie i szalone zjazdy w dół, z duszą na ramieniu w obawie czy na pewno po drodze nie odpadnie nam koło... Jako że odróżnialiśmy się od innych rowerzystów głównie z powodu braku profesjonalnego sprzętu wpadliśmy w oko dziennikarce opisującej szlaki rowerowe w Nowej Zelandii. I tak zdjęcie naszych uśmiechniętych gąb widnieje na stronie internetowej w zakładce „The Rainbow Trail” opisującej ten właśnie szlak.

W końcu dojechaliśmy do domu Karoliny, Paula i małej Mili. Gdzie czekały na nas przyjazne dusze, ciepło domowego ogniska i wszystko to, co sprawia, że człowiek czuje się we właściwym miejscu i właściwym czasie. Budżet wymagał od nas znalezienia pracy ale, żeby jeszcze chwilę cieszyć się końcówką lata wybraliśmy się na pięciodniowy trekking do pobliskiego „Kahurangi National Park”.

Oczywiście nie obyło się bez atrakcji. Jak to zwykle bywa, idąc gdzieś z Pawłem – przygoda gwarantowana! Zatem trzeba było mi przetrwać wspinaczkę na bardzo strome zbocze, gdzie jedynym punktem zaczepu była porastające to zbocze trawa, kluczenie pomiędzy ziejącymi otworami w głąb ziemi będącymi ogromnie rozbudowanym systemem jaskiń jak się później okazało. Przeprawa w dół strumienia, wspinaczka na skały, na drzewa, korzenie, liny....słowem wszystko, o czym można pomyśleć. Ale było pięknie!


Tosia czyli „Pimp my ride” w wydaniu nowozelandzkim.

Zbliżająca się zima i perspektywa spędzenia w tym kraju mniej więcej kolejnych dziesięciu miesięcy zaowocowała kolejnym pomysłem. Kupmy auto i zamieszkajmy w nim! W tym czasie wynajmowaliśmy pokój w małym miasteczku więc jedyna szansa nabycia samochodu była aukcja internetowa... Wylicytowaliśmy auto w ciemno, nie widząc go i nie sprawdzając, a jedynym jego atutem była niska cena. Muszę przyznać, że kiedy zobaczyliśmy nasz nowy nabytek... Załamka. Ruina, śmierdząca ruina z plastikiem zamiast jednego okna i metalową płytą zamiast drugiego, usmarowana,okopcona w środku do granic wyobrażenia, z porwanymi siedzeniami z przodu. Co mieliśmy zrobić? Ryzyk - fizyk, plusem był silnik i niski przebieg. Mimo znacznego wieku (rok produkcji 1986) busik był niewiele (aczkolwiek intensywnie) używany, więc wytargowaliśmy obniżkę ceny oraz gratis w postaci płyt do budowy mebli, które planowaliśmy stworzyć.



Trzy tygodnie po pracy i w weekendy czyściliśmy wnętrze używając środka do czyszczenia piekarników, bo nic innego nie działało na lepką, czarną powłokę pokrywającą wszystko w środku! Kolejne kilka tygodni spędziliśmy na kolekcjonowaniu sprzętów użytku codziennego. Ociepliliśmy ściany styropianem, zadbaliśmy o nowe pokrycia wewnętrznych boków, nowy materiał na sufit. Znaleźliśmy idealnie pasującą komodę, rozkładane łóżko, materac, pościel, talerze, garnki, kuchenką i butlę
gazową. Wszystko, co potrzebne jest do domu. Na koniec Paweł zbudował szafkę na zapasy, schowek na narzędzia i zewnętrzny stolik. Na zimę wyposażyliśmy się w elektryczny koc, mały grzejnik do użytku wtedy, kiedy mieliśmy prąd a bez prądu atmosferę podgrzewały ręcznie robione przez Pawła świece. Wszystko to brzmi bardzo drogo, ale znaleźliśmy sklepy z używanymi rzeczami i wydaliśmy całe nic.


Naszą Toyotę nazwaliśmy Tosia i mieszkaliśmy w niej do końca pobytu w Nowej Zelandii.


Praca.

Naszą pierwszą pracą było zbieranie jabłek na eksport, co bardzo szybko znienawidziliśmy. Nigdy w życiu nie pomyślelibyśmy, że jest to tak skomplikowane. Dowiedzieliśmy się, że jabłka mają twarz (to ta ładniejsza strona), że niektóre mają kolor brązowy (dla nas każde było czerwone...). Do tego muszą być idealne, bez skazy, delikatnie położone do torby, a nie daj Bóg wysypując je do
wielkiej skrzyni narobiliśmy hałasu... Sam manager przybiegał z wielkim krzykiem, że obijamy mu jabłka, a one muszą przetrwać wiele miesięcy zanim popłyną kontenerem do Europy. Do tego najwyraźniej miał on problem z kobietami, bo bez pardonu potrafił podejść i z wielkim grymasem na twarzy powiedzieć do mnie „och wy, leniwe dziewczyny!” Niestety praca była fizycznie ciężka. W całym sadzie na około dwudziestu mężczyzn (głównie ogromnych chłopów z wysp Tonga) byłyśmy tylko dwie, starając się wyrobić minimum 3,5 skrzyni dziennie. Całe szczęście pracowaliśmy tam tylko trzy tygodnie. Na koniec obiecaliśmy sobie – nigdy więcej!

Jabłka były nam jednak najwyraźniej przeznaczone, bo od razu po zbiorach przenieśliśmy się do firmy, gdzie je pakowaliśmy. Szybkie rączki, praca na linii, dłuuugie godziny i jeszcze dłuższe tygodnie. Jedyną pracą, którą polubiliśmy, zwłaszcza Paweł, była praca na winnicy. Mieliśmy okazję zobaczyć prawie cały cykl uprawy winorośli. Zaczęliśmy w Blenheim od przerzedzania młodych pędów i podnoszenia drutów podtrzymujących rośliny, po czym przenieśliśmy się do Richmond (miejsca, gdzie wcześniej mieszkaliśmy pracując w biznesie jabłkowym). Tam w Seifreid Estate, znanej winnicy wykonywaliśmy wiele różnych czynności. Podwiązywaliśmy młode pędy, dbaliśmy o malutkie drzewka a także podnosiliśmy druty. Potem przyszedł czas na okrywanie całych hektarów wielkimi siatkami, chroniącymi dojrzewające winogrona przed ptactwem, które zawzięcie i na ogromną skalę niszczy zbiory. Wiadomo, że tuż przed winobraniem siatki te trzeba było zdjąć... Spróbowaliśmy sił również przy ręcznym zbieraniu owoców, a także łyknęliśmy nieco wiedzy pracując w winiarni napełniając i opróżniając dębowe beczki winem, a także pracując przy butelkowaniu. Był to czas bardzo pracowity ale również bardzo domowy. Wciąż mieszkaliśmy w naszej Tosi ale parkowaliśmy przy domkach dla pracowników więc mieliśmy wszelkie dogodności jakie posiada się w domu.
Na koniec nasz szef Hermann „ucieszył” nas niezmiernie stwierdzając, że ma dla nas inną pracę... Mianowicie zbieranie jabłek w jego sadzie... Nie powiem, że się ucieszyliśmy ale lepiej mieć pracę niż jej nie mieć. Po wszystkim stwierdziliśmy, że jednak nie było tak źle. W doborowym towarzystwie czas leciał szybko a i jabłka zbierane na sok nie były tak męczące jak te zbierane na export.W międzyczasie korzystając z okazji, że mamy pracę na dłużej (czuliśmy się wręcz uprzywilejowani, ponieważ inni backpackerzy nie mogli liczyć na takie szczęście) przedłużyliśmy wizę o trzy miesiące i oszczędzaliśmy fundusze na przyszłość.


Dookoła Nowej Zelandii

W czasie naszego pobytu na wyspach zwiedziliśmy dużo. Najpierw w okresie zimowym, zrobiliśmy przerwę w pracach i wyruszyliśmy na Północną Wyspę. Tosia była świeżo stworzona, my w najlepszych humorach i cała wyspa przed nami. Staraliśmy się zawsze wybierać drogi mniej uczęszczane, szukając na noc miejsc z przepięknymi widokami.

Nie ma nic lepszego niż obudzić się rano w przepięknym miejscu, otworzyć drzwi od auta, usiąść z kawą na werandzie (stopniu na wejściu) i rozkoszować się wolnością. Nie licząc też kilometrów bawiliśmy się w gonienie słońca. Spotykaliśmy ludzi na swojej drodze, którzy tak zapatrzeni w swój ścisły plan, nie patrząc na to, że leje non stop jechali według wytyczonej trasy przeklinając pogodę... Nie był to nasz tok myślenia. Wiedząc, że na zachodnim wybrzeżu będzie padać minimum tydzień, woleliśmy przeprawić się na wschodnie wybrzeże i cieszyć się słońcem. Zawsze bez wielkiego planu, odkrywaliśmy miejsca, do których przeciętny turysta nie zajeżdża.
                                     Poza tym w Nowej Zelandii istnieje jeden wielki problem. Nie jest to
kraj, gdzie można czuć wolność. Wszystko jest poukładane, ścieżki wytyczone. Na każdym, nieco bardziej znanym i uczęszczanym miejscu widnieją znaki „no camping”, „no overnight staying”. Do tego, jeśli strażnicy przyłapią kogoś na obozowaniu, lub noclegu w odległości 200m od takiego znaku, mandat kosztuje 200$. Pytaliśmy wielu Kiwi dlaczego tak jest, ale większość odpowiadała, że turyści, podróżując w swoich vanach śmiecą i srają po krzakach. Fakt, wiele osób kupuje lub wynajmuje takie auta. Jednak biorąc pod uwagę głęboką tradycję campingowania, mieszkania w autobusach przerobionych na domy, (tu w każdym niemal ogródku stoi przyczepa campingowa!) polityka zakazów nie ma sensu. Odkryliśmy, że nie chodzi o śmieci, ani o te „gówno” za przeproszeniem, bo w miejscach wyposażonych w
publiczne toalety również nie można było zostać na noc... Ale jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Tam, gdzie było mnóstwo płatnych campingów, znaki zakazu postawiono wszędzie, dosłownie w każdym możliwym zaułku.
W miejscach bardziej odludnych, gdzie biznes turystyczny jeszcze nie dotarł można było spać na legalu, ba, nawet widzieliśmy tablice z informacją, że jest to całkowicie dozwolone. Meandrując pomiędzy zakazami, przejeździliśmy cały kraj bez najmniejszego problemu, korzystając z campingów jedynie raz w tygodniu.
Południową Wyspę objechaliśmy tuż po Świętach Bożego Narodzenia,a Nowy Rok przyszło nam spędzić na szlaku, pod namiotem w ulewnym deszczu na dalekim południu.


Przyjaciele.

Podczas tych 15 miesięcy poznaliśmy wielu ciekawych ludzi. Wiele z tych osób było z nami na chwilę, ale te chwile były tak miłe i tak ważne, że zostaną z nami na zawsze. Jak zwariowana parka ze Szkocji Ruth i Robert, z którą spędziliśmy tylko dwa wieczory ale za to jakie! Nasza Kat z Hong Kongu, którą poznaliśmy w czasie
postoju i pracy (sprzątanie w zamian za mieszkanie) w hostelu „Crash Palace” w Rotorua. Od momentu, kiedy się poznaliśmy przechrzciliśmy Kat na Miu Miu i nauczyliśmy jak pić po polsku. Od tego czasu spotykaliśmy się wiele razy w różnych miejscach Nowej Zelandii, aż w końcu Miu Miu
przeprowadziła się do naszej okolicy z czego wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni. Pracowaliśmy również z chłopakami z Francji - Jeanem i Marco, od których nauczyliśmy się wiele o winie oraz o konspiracyjnych teoriach na świecie. Johann – z nim pracowaliśmy i mieszkaliśmy kilka miesięcy stał się prawie naszym młodszym bratem. Po naszym wyjeździe został on właścicielem Tosi.

Jednak nade wszystko najmocniejsza więź połączyła nas z Karoliną, Paulem i ich małą córeczką Milą. To oni przywitali i gościli nas po przeprawie rowerowej, to dla nich Nelson stało się naszym centrum Nowej Zelandii. Miejscem, z którego wyjeżdżaliśmy i do którego zawsze chcieliśmy wrócić. Otworzyli dla nas nie tylko swój dom, ale i swoje serca. Dzięki nim i dzięki rodzicom Paula czuliśmy się częścią rodziny spędzając razem czas i m.in. Święta Bożego Narodzenia oraz Wielkanoc. Cudownie było być świadkami pierwszych kroków i słów Mili – być częścią jej małego świata. I pięknie było znaleźć przyjaciół na drugim końcu globu. Dziękujemy serdecznie Wam wszystkim!


Nowa Zelandia - kraj to niebywale piękny. Krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Po raz pierwszy widzieliśmy stożki wulkanów, lodowce z bliska, setki kilometrów wybrzeża. Niezwykle piękny las naturalny „Te Urewera”, gigantyczne drzewa kauri. Florę i faunę zupełnie odmienną niż ta w Europie. Ale też widzieliśmy zniszczenia dokonane przez chciwego człowieka wcale nie tak dawno temu. Deforestację na masową skalę w celu uzyskania drewna do budowy oraz łąk do wypasu owiec i krów. Zszokowały nas widoki ogromnych połaci ziemi przekształconych na pastwiska, bez nawet pojedynczego drzewa, gdzie postępująca erozja i osuwiska nadawały całości bardzo smutny widok (gdzieś trzeba wypasać te 40mln owiec i Bóg wie ile krów). Rzędy sadzonych lasów, do których wejścia broni płot i znak, że przechodzenie będzie karane. Dużo, dużo rzeczy się nie spodziewaliśmy, jak tego, że zakaz palenia ognisk występuje w całym kraju, a w niektórych naturalnych lasach nie... co przywodzi na myśl pytanie „co jest warte ochrony? naturalny, czy sadzony las?” Z czasem nawet zaczęliśmy nazywać ten kraj „Nowa Farmlandia”, a także „No Zealand” ze względu na wszystkie zakazy... Jednak mimo tego wszystkiego, tak jak na początku zwłaszcza Paweł nie polubił tego kraju, tak po pewnym czasie, a już zwłaszcza na koniec pobytu stwierdziliśmy oboje, że moglibyśmy tu mieszkać. Taki czar.