poniedziałek, 27 maja 2013

Yerba Loca, krótki trekking w Andach

Pierwszy raz na stopa na nowym kontynencie. Przeszył nas dreszczyk emocji, zwłaszcza, że do komunikacji służyły nam tylko rozmówki hiszpańskie. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu zatrzymał się mężczyzna mówiący płynnie po angielsku. Jak się okazało w trakcie jazdy był drugim w rankingu rowerzystą górskim w Chile i bliskim znajomym trenera klubu Manchester City...

Droga była niesamowicie kręta, a koniec trasy był na miejscu zwanym „curva 15” czyli zakręt 15... taaak tutaj curva oznacza zakręt. Po dotarciu czekały nas 4 km do przejścia i cały park był dla nas. Na początku cieszyliśmy się ogromnie, że zostawiliśmy smog Santiago w tyle. W końcu można było odetchnąć świeżym, górskim powietrzem Andów i podziwiać widoki bez przysłaniającej wszystko warstwy pyłu i wyziewów aut. Słońce było już nisko nad horyzontem więc szybko rozłożyliśmy namiot na pierwszym kempingu. Po ponad rocznym pobycie w Nowej Zelandii, gdzie palenie ognisk było surowo wzbronione, cieszyło nas ogromnie wielkie palenisko i gorące płomienie. Co więcej, rano na stawie nieopodal widniała warstewka lodu. Wow, tego jeszcze pod namiotem nie było! Ruszyliśmy w góry.

Pierwsze kilka kilometrów zachwycało w każdym momencie, piękne doliny, tak inne od naszych, góry tak wysokie, że aż oko cieszyło. Na dodatek, w pewnym momencie minął nas człowiek jadący na koniu, w wysokich butach, tradycyjnym kapeluszu i czerwonej chuście na szyi. Gaucho czyli kowboj z Ameryki Południowej.
Idąc wciąż pod górę na początku ciepłe powietrze było ciężkie do zniesienia i szliśmy rozebrani do krótkiego rękawka, ale w miarę posuwania się wyżej robiło się coraz chłodniej i chłodniej. W końcu na miejscu, w którym przystanęliśmy na mały posiłek było tak zimno, i wiało tak mocno, że ubraliśmy się we wszystko, co mieliśmy a i tak nie powiem, żeby było choć odrobinę ciepło. Śnieg leżał wokoło a my gotowaliśmy kawkę skryci za wielkim głazem. Chcieliśmy dojść do lodowca i tam zostać na noc, ale spotkaliśmy ludzi na szlaku, którzy uzmysłowili nam, że idzie jedna z największych zamieci śnieżnych jakie tu widziano i nie będzie bezpiecznie jeśli zostaniemy wysoko w górach na ten czas. Przemyśleliśmy  sprawę i mino ogromnych chęci, (doszliśmy  tak wysoko jak żak żadne z nas nie było nigdy w życiu, na wysokość 3000m n.p.m.)  postanowiliśmy zawrócić do poprzedniego obozu na noc. Tam, mogliśmy znów  rozpalić ogromne ognisko, gdzie mogliśmy  choć na chwilę posiedzieć i ogrzać się przed nadchodzącym w nocy zimnem.  Bądź co bądź spaliśmy na 2000m n.p.m. oczywiście po raz pierwszy w życiu

Kiedy się rano obudziliśmy niebo zasnute było ciężkimi chmurami a po chwili zaczął padać drobny śnieg. Mimo wszystko było pięknie. Wracając spotkaliśmy strażnika parku, który czekał na nasz powrót, jako że byliśmy jedynymi ludźmi, którzy poszli w góry, a że prognoza pogody była bardzo zła, musieli wiedzieć czy jesteśmy bezpieczni.
Zbliżała się zamieć śnieżna, a my nie mieliśmy czym wrócić do miasta. Stanęliśmy na drodze, ale nasze szanse były bardzo nikłe, bo cały transport jaki się odbywał, był w przeciwnym kierunku. Ale, jak wiadomo, trzeba wysyłać pozytywne wibracje i wierzyć w cuda, więc pierwsze auto jadące w naszym kierunku zatrzymało się na poboczu! Za kółkiem siedział prezydent miasteczka położonego wysoko w górach, słynnej na całe Santiago  narciarskiej mekki - Farrelones. Niesamowicie przyjemny człowiek i bardzo pomocny, gdyż dostaliśmy się z nim pod samą stację metra. 
Czas był piękny, miejsce cudowne, góry wysokie na 5000m n.p.m. i ta dzikość i pustka jaka towarzyszyła nam jesienią, zamiast dziesiątek turystów podążających w tą samą stronę, w tym samym czasie...  




1 komentarz:

  1. n.z. 90% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylyja wzystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.
    wszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.
    co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby

    OdpowiedzUsuń