Po porannej, orzezwiajacej kapieli ruszylismy w strone pierwszej lepszej drogi wiodacej ku obrzezom miasteczka. W glowach snulismy juz mysli o Chorwacji, ale po spedzeniu godziny na parkingu autostrady, w rzeznickim upale nasz duch podupadl. Zwlaszcza widzac czestotliwosc przejezdzajacych aut... Moze jedno na 10 min. W koncu stal sie cud i z radoscia wskoczylismy do auta po to tylko, by dowiedziec sie, ze koniec trasy nastapi juz za 15km w najwiekszym miasteczku regionu - Siofok... Trudno. Lepsze to niz nic. Nie wrocilismy na autostrade, zmienilismy kierunek jazdy i podreptalismy na wylot. Wegrom chyba nie przypadl do gustu pomysl wykorzystania ich samochodow jako srodka lokomocji dla nas i tak prawie zakwitlismy na przystanku autobusowym. Decyzja o dojechaniu gdziekolwiek, byle do przodu zawiodla nas do czarnej dziury, ktora od tamtej pory nazywamy Komarowem.
Slonce chylilo sie ku zachodowi, a my z braku laku pozostalismy brudni, spoceni na wale przeciw powodziowym, 20m od rzeki, na terenach jak okiem siegnac podmoklych a w dodatku popowodziowych. Nic dodac nic ujac. Wspomne tylko, ze kolacje gotowalam w zbroi przeciwkomarowej, ubrana w kurtke, moje fioletowe spodnie przeciwdeszczowe (kto widzial ten wie),z chusta na glowie ze szparka na oczy i obowiazkowo nasunietym kapturem... Gryzly nawet w usta. Naszym aniolem okazal sie dziadek wesolo pomykajacy na rowerze. Widzac nasze wysilki by odpedzic krwiozercow, zatrzymal sie i bez slowa podal nam dziwnie pachnacy, zielony specyfik. Pomoglo, co prawda na chwile, ale zawsze to cos.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz