Wszyscy znają
dowcipy o Polaku, Rusku i Niemcu. Opowiem wam inny, o trzech takich co drzewa w
Parku Narodowym Torres del Paine zasłaniały im widok na góry. Pierwszy, nie
wiem skąd, spalił 150 km² parku, drugi - Czech, był lepszy, 155 km² lecz trzeci - Izraelita, pobił wszystkich, 176 km². Ci trzej panowie powinni podjąć pracę
jako eksperci przy deforestacji. Łącznie puścili z dymem 481 km² lasów w jednym
z najpiękniejszych miejsc na ziemi. To całkiem niezły wynik jak na 1810 km²
parku, przy czym nie cały obszar porośnięty jest lasem.
Przygotowania do
wyjścia w góry zaczęliśmy od znalezienia informacji w necie na temat panujących
tam warunków pogodowych. Większość opisywanych przygód z Torres del Paine
informowała, że jeśli na siedem dni trekingu ma się trzy dni słońca, można uznawać
się za szczęściarza. Według prognozy pogody dobre warunki miały trwać tylko
przez następne dwa dni. No cóż, nie przemierzaliśmy tysięcy kilometrów by
zrezygnować. Wyliczyliśmy racje żywnościowe na każdy dzień i dodaliśmy coś
ekstra na dwa dni w razie czego. Może zabrzmi to dość dziwnie ale góry Patagonii
to nie Bieszczady. Latem to miejsce jest dość bezpieczne ale zimą
wszystko na szlakach jest pozamykane i naprawdę trzeba się przygotować jak do
wyprawy. Zrobiliśmy nawet nasze własne ciasteczka energetyczne ze stopionych
karmelków i musli mając nadzieję, że coś pomogą. Wszystko było przygotowane.
Dzień 1
Wyruszyliśmy
oczywiście na stopa. Do parku było około 100 km za które firmy przewozowe
życzą sobie około 100 PLN za osobę w jedną stronę. To jakiś żart. Zmowa cenowa w
Argentynie to powszechność. Każda firma podaje identyczne ceny więc nie ma mowy
o konkurencji. Transport publiczny działa tylko dla lokalnych, bo za każdym
razem gdy pytaliśmy, odpowiedź była jedna, nic nie jeździ w tym terminie, mimo że
na rozkładzie jazdy wyraźnie podane były daty i czasy odjazdów autobusów. No
nic, kijek im w oko albo poniżej. Po kilku godzinach dostajemy się do bramy
parku gdzie za wejście bulimy „jedyne” 140 PLN. Dowiemy się na koniec czy było
warto. Gdy po całym procesie rejestracji udało nam się wyruszyć na szlak było
już dość późno. Na nocleg wybraliśmy więc kamping Las Carretas, (nie ma mowy o
noclegach na dziko) 2 godziny marszu więc prawie tyle, ile zostało do zachodu
słońca. Po dotarciu na miejsce okazało się, że nie jesteśmy sami. Przygotowanie
kolacji odbyło się w towarzystwie kilku ciekawskich myszy, które tylko czekały aż
coś spadnie na ziemię. Cały prowiant powiesiliśmy na sznurku na najbliższym
drzewie, by mieć co jeść przez kolejnych kilka dni.
Dzień 2
Rankiem okazało
się, że sprytne myszy zadbały w nocy o to, byśmy nie musieli przemęczać się
nadmiernym ciężarem naszego pożywienia podczas dalszej wędrówki. Trudno, jakoś
damy radę. Ruszyliśmy dalej i powoli wspinaliśmy się coraz wyżej. W miarę
upływających kilometrów i zwiększającej się wysokości widoki coraz bardziej
zapierały dech w piersi, aż do czasu gdy dotarliśmy do Refugio Paine Grande.
Kolosalne schronisko czy raczej hotel, przygotowany na przyjęcie mnóstwa
turystów w sezonie letnim, szpeci swym wyglądem przepiękne otoczenie. Na nasze
szczęście w zimę zamknięty jest na cztery spusty. Minęliśmy to coś szerokim łukiem i
toczyliśmy się dalej w górę. Około południa trafiliśmy na niesamowite oczko
wodne. Przy bezwietrznej i słonecznej pogodzie sprawiało wrażenie jakby było
zmienione w ogromne lustro. To był nasz drugi dzień bardzo dobrej pogody czyli
według wszystkich przeczytanych relacji zostawał nam jeszcze jeden dzień bez
deszczu. Tej nocy docieramy do Refugio Grey. Miał być nocleg w namiocie na
kampingu ale stróż, młody koleś palący blanta za blantem zaproponował nocleg w
pokoju kolejnego brzydkiego hotelu za tą samą cenę co miejsce pod namiot. Czemu
nie ?
Dzień 3
Wstaliśmy jeszcze
przed wschodem słońca. Zostawiliśmy plecaki w pokoiku i popędziliśmy zobaczyć
lodowiec, którego czoło schodziło wprost do jeziora Grey. Ta masa lodu
spływająca wprost do wody, zmieniając kolory od białego do ciemno niebieskiego,
wygląda tak niewinnie, że aż ciężko uwierzyć, że jest przyczyną powstania dość
głębokiej doliny. Na jeziorze powoli dryfowały kawałki lodu. Pisząc kawałki,
mam na myśli części lodowca o rozmiarach aut a nawet domów, a to tylko czubki
wystające ponad wodę. Tego dnia czekało nas jeszcze kilka kilometrów a słońce w Patagonii zachodzi dość wcześnie, szczególnie zimą. Mieliśmy zamiar dojść do
kolejnego obozu - Italiano. Niby to niedaleko bo około 20 km, ale przekonaliśmy
się już, że poziomice na mapie kłamały, więc nie wiedząc co nas czeka maszerowaliśmy dzielnie dalej. Tak jak
przewidywała prognoza pogody, zaczęło się psuć. Silny wiatr i warstwa chmur
pokrywająca niebo towarzyszyły nam przez cały dzień, aż do wieczora.
W Campamento
Italiano zobaczyliśmy w końcu człowieka, a właściwie jego namiot. To był znak,
że nie jesteśmy tu sami. Namiocik rozbiliśmy na podeście, bo czemu by nie ? Zawsze to jakaś izolacja od ziemi, mimo że w parku było dużo cieplej niż na
otwartych przestrzeniach Patagonii.
Dzień 4
Zafundowaliśmy
sobie mały odpoczynek. Chcieliśmy dojść tylko do punktu widokowego powyżej
Campamento Britanico więc około 6 godz. w dwie strony. Bez bagażu było dużo
łatwiej i szybciej. Pogoda znów dopisywała więc prognozy kłamały, na nasze
szczęście. Na punkcie widokowym zachwyt! Zupełnie inny krajobraz niż przez
ostatnich kilka dni. Po opuszczeniu piętra wegetacji wokół nas rozciągał się
widok łysych ścian skalnych, na czubkach pokrytych śniegiem i lodem. Od czasu
do czasu było słychać grzmoty schodzących lawin z pobliskiego szczytu Cumbre
Principal. Podczas drogi w dół zatrzymaliśmy się na chwilkę by podziwiać masy
śniegu i lodu sypiące się ze szczytów. Lawiny widzieliśmy już wcześniej w Nowej Zelandii ale to co zobaczyliśmy w tym miejscu przerastało poprzednie. Tam też
narodził się nowy pomysł. Przyznam że niezbyt mądry ale co tam, raz się żyje.
Mianowicie, po prawej stronie szlaku, za rzeką, schodził lodowiec Frances. Ów
pomysł polegał na tym by podejść do jego czoła i po raz pierwszy w życiu
dotknąć go. Ot tak po prostu. Edyta była dość sceptycznie nastawiona do całego
planu. Starała się przemówić mi do rozsądku i tłumaczyła że to bardzo
niebezpieczne. Lodowce są w ciągłym ruchu choć tego nie widać, i od czoła raz
po raz odrywają się potężne bloki lodu ważące tony. Nie udało jej się mnie
przekonać. Wieczorem przy namiocie zapewniłem że podejdziemy tylko na taką
odległość, by móc zrobić kilka zdjęć i nie będziemy narażać się dla zabawy.
Dzień 5
Znów pobudka
przed świtem, szybka kawa i kanapka. Idziemy do lodowca ! Przyznam, że byłem
naprawdę podekscytowany. Kiedy w końcu stanęliśmy przed ścianą lodową wysoką na
15 metrów, poczułem respekt. Mieliśmy dojść tylko na bezpieczną odległość ale
wiedziałem że tak nie będzie. Edycie strach ustąpił miejsca adrenalinie.
Podeszliśmy tak blisko by móc go dotknąć. Ciężko mi opisać uczucie towarzyszące
tej chwili. Lodowiec widziany z daleka nie wygląda tak potężnie, a cała zastygła
masa wydaje się być jednolita w swej strukturze. Dopiero z bliska przekonaliśmy
się, że wcale tak nie było. Niektóre fragmenty są smukłe i gładkie, gdy inne tuż
obok był bardziej chropowate z mnóstwem uwięzionych wewnątrz pęcherzyków
powietrza. Do tego wiadomo, że sam lodowiec buduje się od góry, więc to co jest
na jego przedzie, prawdopodobnie ma setki a może nawet tysiące lat. Nie wiem
tego dokładnie więc nie chcę kłamać, ale to co wiem, to że na pewno jest bardzo
stare. W pobliżu małej rzeki wypływającej spod tej plastycznej masy było
mnóstwo lodowego gruzu powstałego po oderwaniu się jej części. Pozwoliłem sobie
na zabranie jednego małego kawałka, by po stopieniu zaparzyć nam kawę na tej
wiekowej wodzie.
Reszta dnia
minęła na dość długim marszu do kolejnego obozowiska. Powoli zbliżaliśmy się do momentu, gdy w końcu zobaczymy trzy ściany flagowych dla tego parku Torresów.
Dzień 6
To było wręcz
niesamowite. To już szósty dzień dobrej pogody. Na szlaku wciąż niewielu ludzi,
bo nie licząc dwóch pracowników parku, do dziś dnia spotkaliśmy tylko trzy
osoby. Czuliśmy się jakby cały ten obszar był tylko dla nas. Po dotarciu do
Campamento Torres, bazy wypadowej do stóp samych Torresów uznaliśmy, że z
zobaczeniem tych ścian poczekamy do dnia następnego. Tym czasem krótki spacerek
do bazy wspinaczkowej na końcu szlaku.
Wieczorem
dołączyło do nas dwóch młodych kolesi, więc nie byliśmy już sami. Mimo zakazów
rozpaliliśmy mały ogień, by było miło.
Dzień 7
Wstaliśmy zbyt późno. Do wschodu słońca zostało tylko 30 minut, a szlak do stóp Torresów
to około godziny marszu non stop pod górę. Wyskoczyliśmy z namiotu jak
poparzeni i całą trasę przebiegliśmy. Na miejscu, mimo tego, że mało nie
wypluliśmy płuc i spoceni byliśmy jak szczury, byliśmy na czas. Spektakl
właśnie się zaczął. Wstające słońce oświetlało trzy potężne ściany skalne
przypominające zęby wyrastające z ziemi. Torresy wydawały się płonąć czerwonym
ogniem. Nie trzeba używać Photoshopa by uzyskać piękne zdjęcia. Cały ten widok
był dla nas ukoronowaniem wędrówki i cieszyliśmy się, że zostawiliśmy to sobie
na koniec. Prawdziwa wisienka na torcie.
W tej jednej
chwili, uznałem że po sześciu latach bycia z Edytą to miejsce i ten czas okazał
się idealny do rozpoczęcia nowego rozdziału w naszym związku :)
Podsumowując
Cały szlak
nazwany „W” zajął nam 7 dni. (ponad 120 km ale nie spieszyliśmy się zanadto)
7 dni dobrej
pogody (to chyba nagroda za trudy w dotarciu do tego miejsca).
W ciągu 7 dni
spotkaliśmy tylko 7 turystów (ponoć latem tworzą się kolejki na szlaku).
Pogoda zepsuła
się dopiero gdy opuściliśmy teren Parku i stanęliśmy na drodze by złapać autostop.