wtorek, 21 lutego 2012

Przez czerwony ląd



Zbliżało się już późne popołudnie gdy przekraczaliśmy barierę asfaltowej i pustynnej drogi. Great Central Road przypomina czerwoną, piaskową autostradę bardziej niż się tego spodziewaliśmy. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów dzieliliśmy z ciężarówkami długimi na 52 metry (Road Train). Zamiecie piaskowe tworzone przez te trój naczepowe potwory uniemożliwiały prowadzenie auta, więc za każdym razem gdy widzieliśmy przed sobą coś w postaci małej burzy piaskowej zatrzymywaliśmy się gdzieś na poboczu. Muszę przyznać, że byłem troszkę zawiedziony tym widokiem. Spodziewałem się bardziej pędzenia przez odludne bezdroża, a tu takie kwiatki.

Pierwsza noc na pustyni zmieniła troszkę mój nastrój na lepszy. Przepiękny zachód słońca i niesamowicie czyste, gwieździste niebo było widokiem dla którego warto było wybrać tą właśnie trasę. Ślady wielbłądów, węży i pająków uświadomiły nam szybko, że nie byliśmy tu sami, lecz mimo poszukiwań nie znaleźliśmy niczego, co by wyglądało na żywe. Kolejne kilka dni brniemy przed siebie mijając wraki samochodów, których właściciele prawdopodobnie wierzyli że uda im się przebyć tą trasę bezproblemowo. 

Udało się nam też znaleźć kilka dzikich wielbłądów co wywarło na nas niesamowite wrażenie. Mimo że wielbłądy zostały sprowadzone do Australii przez człowieka a potem rozbiegły się i zaadoptowały do tych warunków, pasują tu o wiele bardziej niż do cyrku lub zoo.
Czwartego dnia dojechaliśmy do centrum pustyni i tuż przed Ayers Rock złapaliśmy gumę. Niby nic się nie stało. Trzeba tylko zmienić koło i dalej w drogę. W rzeczywistości wyglądało to troszkę inaczej. Prosta operacja w upale (45˚C w cieniu) wysysa 
energię z człowieka w zastraszająco szybkim tempie.

Po godzinie dotarliśmy do celu. Majestatyczna czerwona skała góruje nad płaską pustynią a my gapiliśmy się na nią chyba przez godzinę. Czas jednak jechać dalej. Teraz już asfaltem do Alice Springs a potem na południe do Melbourne. Czas pożegnać się z pustynną drogą, co jak się później okazało nikomu nie było w kość. Kilkanaście minut ciszy w aucie i nie wytrzymałem. Propozycja zmiany trasy z asfaltowej na południe, na pustynną do Sydney została przyjęta bez zastanowienia i atmosfera poprawiła się momentalnie. W Alice Springs uzupełniamy zapasy i ruszamy. Tym razem otrzymaliśmy od pustyni to, czego oczekiwaliśmy. Kolejne dni jedziemy już dużo wolniej. Droga wygląda tak, jakby nikt jej nie używał od tygodni jeśli w ogóle można to było nazwać drogą. Często musieliśmy korzystać z nawigacji by w ogóle zorientować się, w którym kierunku podążać. Po drodze zajeżdżamy do Cooper Pedy, miasta w którym z powodu gorąca ludzie postanowili przenieść życie pod ziemię. Nie wynieśli się stąd jednak, pokłady drogocennego opalu zatrzymały chciwych w tak nie przyjaznym środowisku.


Kolejne półtorej tygodnia przemierzamy kilka tysięcy kilometrów po drodze odwiedzając pojedyncze domy ludzi, którzy pokochali pustynię i zapragnęli żyć z dala od innych (300 km do sąsiada). Nie obyło się też bez problemów. 

Pewnego dnia wypatrzyliśmy dingo i chcąc cyknąć kilka fotek zatrzymaliśmy auto. Po kilku sekundach silnik zgasł i już nie chciał ruszyć ponownie. O popchnięciu kilkutonowego czołgu nie było nawet mowy. Serca mieliśmy w gardłach. Nasłuchaliśmy się opowieści o podobnych przypadkach i mijaliśmy miejsca podobnych zdarzeń oznaczone teraz krzyżami z imionami zmarłych. W takich przypadkach, podobno, trzeba pozostać przy aucie, jedynym źródłem cienia, podzielić zapasy na ok. 7 dni i czekać, może ktoś będzie przejeżdżał nieopodal. Łatwo powiedzieć. Trochę spanikowani forsujemy akumulator i rozrusznik, i po jakimś czasie cud, ruszamy dalej nie zatrzymując auta przez resztę dnia, by naładować baterię.
Tak nam minęło dwa i pół tygodnia. Nigdy nie sądziłem że pokocham pustynię tak bardzo. Przepiękny czas w dzikim terenie, codziennie w kurzu, pocie i i potężnym upale bez szans na szybki prysznic. NIESAMOWICIE !!!

sobota, 4 lutego 2012

Australia - Reaktywacja ;)



Późny wieczór i wciąż gorąco. To chyba moja największa zmora w podróży. Gdzie byśmy się nie ruszyli, tam upał. Może następnym razem powinniśmy ruszyć na Alaskę ? Obiecaliśmy sobie jednak kontynuować podróż z miejsca gdzie musieliśmy zakończyć poprzednią i oto jesteśmy w Perth po raz drugi. Tym razem nie korzystamy z couchsurfing. Przyjaciel z Malezji - Jeeva odbiera nas z lotniska i zabiera nas do siebie. Pełen luksus. Wcześniej nie zastanawialiśmy się jak i czym dostaniemy się z Perth do Sydney ale teraz mamy kilka dni na sprawdzenie różnych opcji bez martwienia się gdzie spać.
Okazuje się że wypożyczenie auta, pociąg, autobus a nawet „relocation deal” tanimi opcjami nie są. Szukamy więc kogoś, kto posiada auto i szuka ludzi na tej samej trasie, by podzielić się kosztami. Marzenia o zobaczeniu pustyni powoli odpływają w siną dal. No cóż, nie mamy wiele czasu a kontynent jes dość spory. Po kilku dniach znaleźliśmy backpakera z autem jadącego do Sydney. Wszystko układa się pomyślnie. Po spotkaniu nie możemy jednak zdecydować się na jazdę z nim. Nie dlatego że jesteśmy wybredni, ale coś nam mówi, że być w Australii i nie widzieć czerwonej pustyni to jak nie być tu w ogóle.

Po powrocie do domu Edyta nie daje sobie spokoju i przeszukuje internet raz jeszcze w nadziei, że gdzieś tam jest jakiś wariat jadący przez rozgrzaną patelnię pustyni. To był strzał w dziesiątkę. Znajduje się Chris, kolega z Niemiec z samochodem 4X4. Odwiedza nas następnego dnia a po trzech dniach jedziemy już w stronę Great Central Road, pustynnej drogi (1500 km) prowadzącej do serca Australii, Alice Springs. Nienawidzę upałów, ale tym razem jakoś mi to nie przeszkadza. Ekscytacja tym, że mamy możliwość zrealizowania kolejnego marzenia, podróży przez bezludne miejsca i świadomość, że jeśli coś pójdzie nie tak jak byśmy tego chcieli, będziemy zmuszeni stawić czoła pierwotnemu instynktowi co robić by przetrwać,  bierze górę.
Po dwóch dniach jazdy, ostatni postój na uzupełnienie zapasów wody, jedzenia i paliwa. Sprawdzamy wszystko dwa razy i ruszamy po ostatnich kilkunastu kilometrach asfaltowej drogi. W aucie cisza jakaś dziwna. Pewnie każdego z nas dopadła nutka lęku. Ja zastanawiam się czy auto, które liczy sobie prawie tyle samo lat co ja jest w stanie sprostać zadaniu ktore mu postawiliśmy? Czy my sami tak naprawdę wiemy co robimy?  Przecież nikt z naszej trójki nie był nigdy wcześniej w takim miejscu. Wkrótce się przekonamy.


wtorek, 24 stycznia 2012

Kuala Lumpur po raz n-ty :)

Kilkanaście godzin w samolocie i znów jesteśmy w tropikach. Tym razem nie jest aż tak gorąco. W sezonie deszczowym temperatura utrzymuje się w okolicach 30 stopni :) Jednak nie miejsce, ani pogoda skusiła nas by zatrzymać się tu na kilka dni. Chcieliśmy odwiedzić naszą rodzinkę, która gościła nas przez 3 miesiące ostatnim razem. Wiemy już że Jeeva przeprowadził się do Australii, ale jego mama Prima i siostra Anusyiah wciąż mieszkają w Kuala Lumpur i miło było by się z nimi zobaczyć. Miasto znamy już od podszewki więc czujemy się jak w domu. Nie musimy też nikogo pytać o drogę lub jak dostać się z lotniska do centrum, miłe uczucie. W końcu stajemy w drzwiach znajomego mieszkania na 11 piętrze. Serdeczne powitanie i mnóstwo opowieści z ostatniego roku. Rozglądam się po mieszkaniu i kilka różnic rzuca mi się w oczy. Nie ma już węży, które znalazły innego właściciela po wyjeździe Jeevy i uwaga prysznic z gorącą wodą. Hmmm. Nie wiem po co gorąca woda w tym mokrym i upalnym kraju ale Anusyiah wydaje się być zachwycona tym faktem. Ja zostaję jednak przy zimnej. Kilka kolejnych dni w KL i znów spakowani w ciasnym samolocie do Singapuru i kolejnym do Perth.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Troszkę czasu upłynęło ...

Troszkę czasu upłynęło od ostatniego wpisu, co nie znaczy że zaginęliśmy w akcji. Lenistwo,lenistwo i jeszcze raz lenistwo. Czas jednak wziąć się do pisania. Tak więc w wielkim skrócie postaram się streścić co się działo od czasu opuszczenia Sumatry do dnia w którym mogliśmy kontynuować naszą podróż.

Java / Indonezja - Dobiliśmy do brzegu późnym wieczorem co nie ułatwiło nam zadania. Żadnego transportu do Bogoru gdzie mieliśmy spotkać się z Dori i Balażem (przyjaciele z Węgier poznani w Kuala Lumpur). Nasza determinacja sięgnęła sufitu tym bardziej że Dori i Balażowi udało się zorganizować nocleg dla nas wszystkich przez Couchsurfing.

Około 4 rano przywitała nas Nala u której zostaliśmy na kilka dni. W Bogorze odwiedziliśmy jednego z ostatnich, jeśli nie ostatniego, artystę lalkarza. Sztuka ta zanika już w Indonezji, teatry lalkowe zostały już zamknięte a mistrz, z uporem trwa przy swoim. Wciąż tworzy nowe mimo że należą już do przeszłości.
Lalkarstwo w Indonezji nie jest zadaniem łatwym i bardzo różni się od tego co możemy zobaczyć w Europie. Tu nie tworzy się zwykłych postaci pasujących do sztuki teatralnej. Mistrz tworzy postacie bogów w które wciąż wierzy. Porównał bym to do pisania ikon. Dowiedziałem się też dzięki niemu dlaczego podobam się indonezyjskim kobietom. Tak jak wizerunki ich bogów mam duży nos. Przez kolejny tydzień „podróżowaliśmy” razem z Dori i Balażem. Właściwie nie nazwałbym tego podróżowaniem bo bardziej chodziło nam o wspólnie spędzony czas i bezkres opowieści niż o zwiedzanie Javy. Wyspę opuściliśmy już sami. Dori i Balaż musieli wracać do studiowania języka indonezyjskiego na Borneo a nas gonił termin lotu do Australii.


Bali / Indonezja - Tu nie zabawiliśmy długo. Po około trzydziestogodzinnej przeprawie (autobus – prom – autobus) z Jawy na Bali znów wylądowaliśmy w nocy. Taka karma. Nie łatwo było znaleźć miejsce do spania w Denpasar, około 24.00.

Ranek, oczywiście gorący i lepki od wilgoci zapowiadał się całkiem nieźle. Zaproszenie na wielką ceremonię było propozycją nie do odrzucenia. Dopiero na miejscu okazało się że to pogrzeb w którym uczestniczyło chyba pół miasta i kilku turystów. Wielka ceremonia przypominała bardziej wesele. Kilkudziesięcioosobowy pochód muzyków towarzyszący zmarłemu umieszczonemu na kolorowej konstrukcji wysokości słupa telegraficznego przemaszerował kilka kilometrów ulicami miasta a ludzi tylko przybywało. Potem czas na spacer, muzeum i zakupy. Wieczorem byliśmy już na lotnisku czekając na lot do Perth.


Perth / Australia - Udało nam się dotrzeć do Australii. Z naszym budżetem nie za bardzo w to wierzyliśmy a jednak. Couchsurfing znów zadziałał nawet lepiej niż się tego spodziewaliśmy. Pierwsze kilka nocy spędziliśmy u Stefana z Niemiec potem przygarnęli nas Alan i Rachel, para rodem z Australii. To znaczy nie do końca rodem z Australii bo do Aborygenów było im daleko.

Podczas dwóch tygodni które spędziliśmy na tym lądzie dwoiliśmy się i troiliśmy by znaleźć sposób na zarobienie kilku dolarów by kontynuować podróż. Trzysta australijskich dolarów z którymi tu dotarliśmy nie wystarczyło na długo. Niestety, Polacy nie mogą aplikować o working-holiday visa więc nie mogliśmy podjąć żadnej legalnej pracy. Na „czarno” nie mieliśmy chęci ryzykować bo jeden deport zamyka drogę do innych krajów z obowiązkiem wizowym. Na bilety powrotne musieliśmy troszkę pożyczyć. Nie można jednak wyjechać i nie zobaczyć kangura. Rachel zabrała nas do miejsca gdzie w buszu, przy czymś w rodzaju baru, te dziwne, wielkie i skaczące stworzenia wyczekują smakowitych kąsków rzucanych przez turystów. Opuszczając Australię nie traktowaliśmy tego jako końca naszej przygody a bardziej jako kolejny etap podróży w którym w końcu zabraknie funduszy i trzeba to będzie jakoś naprawić i podążać dalej.





UK - Tu pisać można by godzinami więc by nie zanudzać, ograniczę się w kilku zdaniach. Kolejny roczek z planowanych kilku miesięcy minął dosyć szybko. Wciąż jednak myślałem o podróży. To trochę jak narkotyk, uzależnia, czasem nie daje spać, nie pozwala skupić się na niczym innym. Mimo tego cały ten czas spędzony z rodziną i przyjaciółmi traktuję jako część podróży. Wiedziałem że ani Ja, ani Edyta nie zamierzamy jeszcze osiąść w jednym miejscu i układać życia w sposób na który ponoć przychodzi czas dla każdego. Jeszcze nie teraz i jeszcze nie jutro. Może ten czas przyjdzie a może nie. Życie płynęło spokojnie od weekendu do weekendu. Przyszedł jednak czas na przygotowania. Niestety. Jadąc na tydzień czy dwa, otwierasz szafę i pakujesz co ci potrzebne ale gdy chodzi o czas bliżej nieokreślony, troszkę trudniej. Wszystko co ci potrzebne musi być lekkie, szybko schnące a do tego praktyczne. Gdy opuszczaliśmy Polskę w 2010 nasze plecaki ważyły ponad 20 kg. Tym razem udało się nam zmieścić w 15 kg. Nie było łatwo. Bieganina od rana do wieczora. Trudniejsze jednak okazało się pożegnanie z rodziną, przyjaciółmi a szczególnie z małą Olą. Dziwne bo przecież chcieliśmy ruszyć dalej, poznawać nowe miejsca i ludzi tu taki klops. Podróż wzięła górę. Bilety już zarezerwowane, przyjaciele w Malezji i Australii już wiedzieli że przyjeżdżamy, tak więc w drogę.