poniedziałek, 16 września 2013

Sao Paulo i nowy pomysł na podróż



Sao Paulo to potężne miasto i zarazem największe w Ameryce Południowej. 19 milionów mieszkańców to prawie połowa populacji naszego kraju. Cieszyliśmy się więc bardzo, że mieliśmy się gdzie zatrzymać. Piękny apartament na 15 piętrze należy do Louise i Pedra. Poznaliśmy ich w Nowej Zelandii i w ciągu trzech dni zaprzyjaźniliśmy się. Tam właśnie obiecaliśmy, że odwiedzimy ich w Brazylii i obietnicy mogliśmy dotrzymać. Pozostały nam 4 dni do wylotu do kraju i ten właśnie czas spędziliśmy niewiele razy opuszczając ich lokum. Raz udaliśmy się do sklepu i to by było na tyle. Muszę przyznać, że wielkie miasta zawsze nas przerażały, a to już nie wielkie miasto, ale prawdziwy kolos. Louise i Pedro zafundowali nam naprawdę niezłe przyjęcie. Już pierwszego dnia mieliśmy okazję poznać kilku ich przyjaciół na małej imprezce. Przepiękni ludzie, jak to sami nazywają z wioski Butantan  czyli dzielnicy, którą wszyscy zamieszkują.

Lot do Polski trwał dość długo i gdyby nie whisky na pokładzie pewnie byłby jeszcze dłuższy. Ale co tam mieliśmy przed sobą 2 piękne tygodnie wakacji od podróży i co najważniejsze wesele mojej siostry Agnieszki i Marcina. Czas ten minął zbyt szybko. Spotkanie z rodziną i przyjaciółmi obudziło w nas chęć pozostania na Suwalszczyźnie, którą mimo podróży przez świat wciąż uważamy za najpiękniejsze miejsce na ziemi. Chcieliśmy nawet przełożyć lot ale cena takiej operacji przewyższała koszty samego biletu. Poza tym w Ameryce pozostało jeszcze kilka ciekawych miejsc do odwiedzenia i jeszcze więcej wspaniałych ludzi do poznania. Wróciliśmy więc do Sao Paulo.

U Louise i Pedra spędziliśmy jeszcze trochę czasu. Z jakiegoś powodu nie mogliśmy zebrać się do kupy i ruszyć w dalszą podróż. Dość ważnym powodem by zostać były urodziny Edyty, na których mogliśmy zaprezentować lokalny, 60-cio procentowy trunek z Suwalszczyzny.  Później Louise zafundowała nam kolejną niesłychanie ciekawą atrakcję. Jako że pracuje na Uniwersytecie w Sao Paulo, w Instytucie Butantan, zaprosiła nas na spacer pomiędzy półkami z pojemnikami zamieszkałymi przez skorpiony, pająki i stonogi. Węże też się znalazły, tylko na zewnątrz,  jakby w wielkim terrarium na wolnym powietrzu. Wszystkie te stworzenia są jadowite co nie nastroiło mnie pozytywnie do jakiejkolwiek podróży przez Amerykę. Mieliśmy także okazję poznać nawet rodziny naszych przyjaciół, które odwiedziliśmy w miasteczku Marilia. Tam spędziliśmy piękny weekend, podczas którego spotkaliśmy rodziców, siostry, wielu wujków, cioć, kuzynów i kuzynek. Uwierzcie mi, Brazylijczycy mają naprawdę duże rodziny.




Wrócę jednak na moment do czasu, gdy już prawie wsiadaliśmy do auta by wyjechać z Sao Paulo do Marilii, z której, według planu udać się mieliśmy na zachód autostopem. Taki był zamiar, gdy nagle Edyta zapytała „starczy nam kasy na rowery?” Zdębiałem. Za godzinę mieliśmy ruszać a tu taki gwóźdź. Nie powiem by pomysł mi się nie podobał ale czemu w tym czasie. Już w Nowej Zelandii nalegałem na pedałowanie przez Południową Amerykę ale wtedy to Edyta była dość sceptycznie nastawiona. Zapytaliśmy więc naszych przyjaciół czy nie był by to kłopot gdybyśmy po wizycie w Marilii wrócili z nimi z powrotem, by ogarnąć rowery i cały potrzebny sprzęt. Tak też się stało.

Po powrocie do Sao Paulo okazało się, że mimo tak potężnego miasta, zadanie zakupienia stafu takiego jak bagażniki i torby nie było wcale łatwe. Kupiliśmy już rowery, nie takie z supermarketu, troszkę lepsze ale po przecenie bo miały zadrapane nalepki. Zebranie reszty zajęło kilka dni bo albo było trzeba zamawiać przez internet albo, w przypadku bagażników, musiałem troszkę popracować kątówką by można je było w ogóle zamocować. Gdyby nie pomoc Louise i Pedro nie wiem jak byśmy to wszystko zorganizowali. Bez znajomości języka i posiadania fizycznego adresu zamieszkania nie wiem czy starczyło by nam cierpliwości.
Gdy wszystko było już gotowe i po raz drugi nosiliśmy się z zamiarem wyruszenia w drogę, Louise wpadła na pomysł byśmy zamiast wyjeżdżać z Sao Paulo, co zajęło by nam pewnie cały dzień lub dłużej, pojechali z nimi po raz drugi do Marilii, tym razem z rowerami i pedałowanie rozpoczęli właśnie stamtąd a przy okazji moglibyśmy raz jeszcze odwiedzić rodziny.

Po dwóch dniach ponownej wizyty w Marilii nadszedł czas pożegnania. Popłynęło kilka łez i nie bez powodu. Po raz drugi w naszej podróży spotkaliśmy ludzi z którymi poczuliśmy tak silną więź jaka łączy rodzinę. Została tam część nas samych i dwie jabłonki z naszymi imionami zasadzone przez tatę Louise. Dziękujemy wam serdecznie i do zobaczenia za rok w Suwałkach ;)