Sao Paulo to
potężne miasto i zarazem największe w Ameryce Południowej. 19 milionów
mieszkańców to prawie połowa populacji naszego kraju. Cieszyliśmy się więc
bardzo, że mieliśmy się gdzie zatrzymać. Piękny apartament na 15 piętrze należy
do Louise i Pedra. Poznaliśmy ich w Nowej Zelandii i w ciągu trzech dni
zaprzyjaźniliśmy się. Tam właśnie obiecaliśmy, że odwiedzimy ich w Brazylii i
obietnicy mogliśmy dotrzymać. Pozostały nam 4 dni do wylotu do kraju i ten
właśnie czas spędziliśmy niewiele razy opuszczając ich lokum. Raz udaliśmy się
do sklepu i to by było na tyle. Muszę przyznać, że wielkie miasta zawsze nas
przerażały, a to już nie wielkie miasto, ale prawdziwy kolos. Louise i Pedro
zafundowali nam naprawdę niezłe przyjęcie. Już pierwszego dnia mieliśmy okazję
poznać kilku ich przyjaciół na małej imprezce. Przepiękni ludzie, jak to sami
nazywają z wioski Butantan czyli
dzielnicy, którą wszyscy zamieszkują.
Lot do Polski
trwał dość długo i gdyby nie whisky na pokładzie pewnie byłby jeszcze dłuższy.
Ale co tam mieliśmy przed sobą 2 piękne tygodnie wakacji od podróży i co
najważniejsze wesele mojej siostry Agnieszki i Marcina. Czas ten minął zbyt
szybko. Spotkanie z rodziną i przyjaciółmi obudziło w nas chęć pozostania na
Suwalszczyźnie, którą mimo podróży przez świat wciąż uważamy za najpiękniejsze
miejsce na ziemi. Chcieliśmy nawet przełożyć lot ale cena takiej operacji
przewyższała koszty samego biletu. Poza tym w Ameryce pozostało jeszcze kilka
ciekawych miejsc do odwiedzenia i jeszcze więcej wspaniałych ludzi do poznania.
Wróciliśmy więc do Sao Paulo.
U Louise i Pedra
spędziliśmy jeszcze trochę czasu. Z jakiegoś powodu nie mogliśmy zebrać się do
kupy i ruszyć w dalszą podróż. Dość ważnym powodem by zostać były urodziny
Edyty, na których mogliśmy zaprezentować lokalny, 60-cio procentowy trunek z
Suwalszczyzny. Później Louise
zafundowała nam kolejną niesłychanie ciekawą atrakcję. Jako że pracuje na Uniwersytecie
w Sao Paulo, w Instytucie Butantan, zaprosiła nas na spacer pomiędzy półkami z
pojemnikami zamieszkałymi przez skorpiony, pająki i stonogi. Węże też się
znalazły, tylko na zewnątrz, jakby w wielkim terrarium na wolnym powietrzu. Wszystkie te stworzenia są jadowite co nie nastroiło
mnie pozytywnie do jakiejkolwiek podróży przez Amerykę. Mieliśmy także okazję poznać
nawet rodziny naszych przyjaciół, które odwiedziliśmy w miasteczku Marilia. Tam
spędziliśmy piękny weekend, podczas którego spotkaliśmy rodziców, siostry,
wielu wujków, cioć, kuzynów i kuzynek. Uwierzcie mi, Brazylijczycy mają
naprawdę duże rodziny.
Wrócę jednak na
moment do czasu, gdy już prawie wsiadaliśmy do auta by wyjechać z Sao Paulo do
Marilii, z której, według planu udać się mieliśmy na zachód autostopem. Taki
był zamiar, gdy nagle Edyta zapytała „starczy nam kasy na rowery?” Zdębiałem.
Za godzinę mieliśmy ruszać a tu taki gwóźdź. Nie powiem by pomysł mi się nie
podobał ale czemu w tym czasie. Już w Nowej Zelandii nalegałem na pedałowanie
przez Południową Amerykę ale wtedy to Edyta była dość sceptycznie nastawiona.
Zapytaliśmy więc naszych przyjaciół czy nie był by to kłopot gdybyśmy po
wizycie w Marilii wrócili z nimi z powrotem, by ogarnąć rowery i cały potrzebny
sprzęt. Tak też się stało.
Po powrocie do
Sao Paulo okazało się, że mimo tak potężnego miasta, zadanie zakupienia stafu
takiego jak bagażniki i torby nie było wcale łatwe. Kupiliśmy już rowery, nie takie
z supermarketu, troszkę lepsze ale po przecenie bo miały zadrapane nalepki.
Zebranie reszty zajęło kilka dni bo albo było trzeba zamawiać przez internet
albo, w przypadku bagażników, musiałem troszkę popracować kątówką by można je
było w ogóle zamocować. Gdyby nie pomoc Louise i Pedro nie wiem jak byśmy to
wszystko zorganizowali. Bez znajomości języka i posiadania fizycznego adresu
zamieszkania nie wiem czy starczyło by nam cierpliwości.
Gdy wszystko było
już gotowe i po raz drugi nosiliśmy się z zamiarem wyruszenia w drogę, Louise
wpadła na pomysł byśmy zamiast wyjeżdżać z Sao Paulo, co zajęło by nam pewnie
cały dzień lub dłużej, pojechali z nimi po raz drugi do Marilii, tym razem z
rowerami i pedałowanie rozpoczęli właśnie stamtąd a przy okazji moglibyśmy raz
jeszcze odwiedzić rodziny.
Po dwóch dniach
ponownej wizyty w Marilii nadszedł czas pożegnania. Popłynęło kilka łez i nie
bez powodu. Po raz drugi w naszej podróży spotkaliśmy ludzi z którymi
poczuliśmy tak silną więź jaka łączy rodzinę. Została tam część nas samych i
dwie jabłonki z naszymi imionami zasadzone przez tatę Louise. Dziękujemy wam
serdecznie i do zobaczenia za rok w Suwałkach ;)
Pięknie drodzy Przyjaciele :-)
OdpowiedzUsuńZ Madzią i Bajzlem pozdrawiamy słonecznie :-)
i my was pozdrawiamy serdecznie z wysooookich gór :)
OdpowiedzUsuń