Po opuszczeniu Torres del Paine, czuliśmy się spełnieni. Na południu zobaczyliśmy to, co nas ciekawiło, swoje w zimnie przeżyliśmy, poza tym gonił nas czas. Do wylotu do Polski pozostało nam nieco ponad trzy tygodnie i około 6000km do przejechania. Ale niczym się nie przejmowaliśmy. Świadomość, że teraz z każdym kilometrem na północ będzie cieplej dodawała polotu (nawet Paweł miał już tego mrozu i dłuuugich godzin w namiocie serdecznie dość). Ale niestety początek nie był taki gładki. Już próbując opuścić Puerto Natales zostaliśmy pokonani i to doszczętnie... Rozszalała się taka ulewa, że w południe było ciemno jak w nocy. Zatem autobus, ale tylko do Punta Arenas. Tam, jest większa szansa na złapanie czegokolwiek ze względu na duży port i początek głównej trasy na północ. Stojąc na wylocie, znów na mrozie, patrzyliśmy jak samochód za samochodem przejeżdża obok, i tylko cholerny wiatr szarpał nami i naszymi nerwami na ostatnich cienkich strunach... Chwila radości, ale tylko na 20km... A potem nic, po prostu nic. Kiedy moje usta pokryły się fioletem, a stopy przymarzły chyba do podłoża, Paweł stwierdził, że czas zawrócić do miasta. Jednak dając szansę losowi zostaliśmy jeszcze ostatnie 15min.
Po chwili na horyzoncie pojawiła się ogromna ciężarówa, taka jakie jeżdżą w Stanach, oczywiście w kolorze czerwonym. Machnęliśmy ot tak dla przyzwoitości, bo z doświadczenia wiedzieliśmy, że takie duże, ładne, czerwone i bez naczepy nigdy się nie zatrzymują. A tu niespodzianka! Wdrapaliśmy się do środka, a tam miejsca tyle ze imprezę można zrobić, no i ciepło! Dogadaliśmy się z kierowcą, że dojedziemy do Rio Gallegos, akurat przed zmrokiem, a że znaliśmy tam jedno miejsce noclegowe więc było nieźle. Najważniejsze, to wjechać do Argentyny na trasę nr 3. Jednak, jedziemy przez to miasto, jedziemy, aż my w końcu mówimy, że wysiadamy. A Sergio na to: „nie wysiadajcie, ja jadę dalej, a to w waszym kierunku”. „No tak, ale my nie znajdziemy miejsca na namiot po ciemku „. Na co on z uśmiechem „ale tu są dwa łóżka, nie ma problemu, ja jadę na północ i potem odbijam do Chile, do Santiago, możecie jechać ze mną”. Zdębieliśmy! Ale dobrze mu z oczu patrzyło więc, jak tu się nie zgodzić? I tak razem przejechaliśmy 2000km. Do samego Chile nam nie pasowało ale niedaleko Bariloche w Villa de Angostura powiedzieliśmy sobie „ciao”. To był nasz rekord, nigdy wcześniej jednym autem nie pokonaliśmy takiego dystansu, a do tego w doborowym towarzystwie, znajdując czas na lokalne piwo.
Pierwsza noc bez mrozu... do tego ognisko wieczorem - to było jak lato, tylko jedna warstwa ciuchów do spania! I na tym się skończyło. Kolejnego ranka powitał nas znowu szron na namiocie i zamarznięte kałuże... Szlag by trafił! A miało być już ciepło... Opuściliśmy ten górzysty, zalesiony region i wkroczyliśmy po raz kolejny w pustkę i nicość Argentyny. Marzenia o ogniskach też poszły w las, zero drzew na trasie, jedynie coś na ich kształt od czasu do czasu, powyginane i kolczaste karykatury. W takich chaszczach schroniliśmy się przed nocą.
W momencie, kiedy zaszło słońce, spadek temperatury był tak wyczuwalny, że wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Gotując kolację, nie sposób było zdjąć rękawiczki, a przy czyszczeniu menażki woda momentalnie zamarzała. Paweł cały czas próbował rozpalić ogień, bo stóp nie czuliśmy już wcale. I jak na złość to pseudo drewno nie chciało się rozpalić. Nie miałam już siły dłużej siedzieć na zimnie, i stwierdziłam, że idę do namiotu. Trudno. Ale w końcu się udało. Posiedzieliśmy dłuższą chwilę przy ogniu i wiedząc co nas czeka położyliśmy się spać. Tym razem nie spięliśmy śpiworów jak zwykle, tylko wcisnęliśmy się najpierw w jeden, a potem drugi. Wesoło nie było, zwłaszcza, że możliwość ruchu była bardzo ograniczona więc za każdym razem kiedy jedno z nas budziło się ze zdrętwiałym bokiem, budziło to drugie i padało hasło „przewracamy się”. O poranku namiot był cały zamarznięty od środka, szron sypał nam się na głowy, a do kawy musieliśmy roztapiać wodę, którą przezornie wzięliśmy do środka – nic to niestety nie pomogło. Tego już było za wiele. Masakra jakaś. Miałam jedną myśl w głowie, jechać, dalej i dalej, byle daleko stąd, do Cordoby, gdzie powinno być cieplej, nawet 20˚. A droga była mozolna i do granic wytrzymałości nudna. Wjechaliśmy w region La Pampa, czyli 200km prosto, potem mały zakręt w lewo, następnie 300km prosto i zakręt w prawo... potem 200km i stacja benzynowa...
W końcu dotarliśmy w okolice Cordoby, a właściwie do Alta Gracia, gdzie skusiliśmy się na wizytę w muzeum poświęconym Che Gewarze. Umiejscowione w domu, gdzie mieszkał jako chłopiec. Jest bardzo popularne, ale horrendalnie drogie! Legalnie na cenniku widnieje kilka opcji. Najtaniej jest dla Argentyńczyków, potem dla studentów zza granicy, a zwykły turysta płaci 4x więcej! Nie powiem, żeby Paweł ze swoją brodą wyglądał na studenta, ale panie w kasie połknęły bajkę o studiach i pozostawionej w Polsce legitymacji, więc mieliśmy choć trochę taniej.
Cordoba, ciut nie ziemia obiecana! Wjechaliśmy tam wciąż opatuleni, w czapkach i rękawiczkach. Nic tak nie cieszy człowieka, a zwłaszcza mnie, jak dobre okazje cenowe. To jest plus pojawiania się w takich miejscach poza sezonem. Płaci się za pokój wieloosobowy ale nikogo tam nie ma.... A hostel znaleźliśmy tani, w starym, pięknym budynku, i mieliśmy swój pokoik z balkonem, cały prawie dzień oświetlonym słońcem. Czułam się jak przed laty w Toruniu na Bankowej, w naszym studenckim mieszkaniu na starówce. Planowaliśmy zostać trzy dni, ale z każdym kolejnym robiło się cieplej i cieplej, i tak przyjemnie było mieć chwilę urlopu od podróży, że zostaliśmy na pięć. Łyknęliśmy sobie nieco kultury odwiedzając muzea, kościoły i stare biblioteki, a także lokalnego trunku zwanego „Fernet”. Tak jak te pierwsze były bardzo strawne, tak to drugie ciężko było
przełknąć i człowiek popijał to jak za karę.Czas było ruszyć dalej. Tym razem już w krótkim rękawku!! Nastąpiła taka zmiana temperatury, że ciężko było uwierzyć, że to to samo miasto i że minęło tylko pięć dni. Oczywiście nie bylibyśmy Polakami, gdybyśmy nie znaleźli dziury w całym. Było nawet ZA gorąco, a słońce świeciło ZBYT intensywnie. Ale mniejsza o to. Byliśmy naprawdę zadowoleni.
Dni mijały, odwiedzaliśmy kolejne stacje benzynowe - nasze ulubione miejsca noclegowe aż pewnego dnia tuż przed miastem Santa Fe zatrzymał się niesamowity człowiek. Nie dość, że po hiszpańsku mówił tak wyraźnie i tak pięknie, że rozumieliśmy go doskonale (o nas tego pewnie powiedzieć nie mógł) to do tego był właścicielem małego browaru i zaraz z Pawłem zagłębili się detale odnośnie browarnictwa. Tak mu się spodobaliśmy, że zmienił swoje plany i postanowił obwieźć nas po Santa Fe, a do tego zawieźć nas nawet tunelem przez rzekę Paranę do miasta o tej samej nazwie. Na koniec, zajrzał do bagażnika, wyciągnął karton piwa i zapytał czy mamy miejsce w plecakach. Na takie rarytasy miejsce się zawsze znajdzie! I tak wzbogaceni o sześć wielkich butli piwa (i o parę kilogramów w plecakach) pojechaliśmy dalej. Chyba nie muszę pisać, jakie to piękne uczucie po ciężkim dniu, będąc gdzieś poza ludzkimi siedzibami, z rozstawionym namiotem i pod rozgwieżdżonym niebem, gdy usłyszy się dźwięk otwieranej butelki z piwem... a pierwszy łyk..
Brazylia była coraz bliżej. Granicę zdecydowaliśmy się przekroczyć w pierwszym możliwym miejscu, padło na Uruguayanę. Przejście graniczne położone było na moście na rzece Uruguay. Po załatwieniu formalności po stronie argentyńskiej zapytaliśmy strażników „co dalej”? Informacja zwrotna była jasna i klarowna, mamy siedzieć i czekać na autobus, który zabierze nas na drugą stronę, bo przejście piesze jest zabronione. Tak też zrobiliśmy. Rzeczywiście przyjechał autobus, wewnątrz sprawdzono nam pieczątkę i pojechaliśmy. Teraz tylko strona brazylijska i „Bem-vindo ao Brasil!” Przejechaliśmy most, wjechaliśmy w miasto, wszyscy wysiedli a my zgłupieliśmy. Gdzie jest granica? Zapytałam kierowcę, gdzie możemy dostać pieczątkę wjazdową, a on mi na to, że przy wyjeździe z kraju, że tutaj tak jest... hmm. Coś mi tu śmierdziało, ale Paweł wyluzowany przekonywał mnie, że przecież nie przepuściliby nas na drugą stronę gdybyśmy nie mieli wszystkich formalności. No nic. Poszliśmy szukać noclegu. Drałowaliśmy chyba z 10km! Miasto, miasto i wciąż miasto! Populacja Brazylii jest “nieco” większa niż Argentyny co odczuwalne jest od razu. Do tego portugalski, dla nas - czarna magia. Rano z lekką nutką niepewności, wiadomo, pierwsze dni w nieznanym kraju, nie wiadomo co i jak, czy biorą na stopa i w ogóle. Ale pierwsze auto złapane, tylko że na 20km. Zwykle nie odmawiamy, ale tym razem, umówiliśmy się, że będziemy poruszać się przez większe mieściny, żeby w razie lipy złapać autobus do Sao Paulo i zdążyć na samolot. Zatem czekamy na coś bardziej konkretnego i w tym czasie znalazłam małą informację w przewodniku odnośnie wiz i takich tam. Nie dość, że musieliśmy mieć pieczątkę w paszporcie, ale do tego specjalną kartę wjazdu. Brak takowej grozi karą pieniężną w niemałej wysokości. No to wracamy. Najpierw na posterunek Policji Federalnej. Tam dowiadujemy się, że kara pieniężna to pikuś, mogliby nas za kratki wsadzić! Ale możemy wciąż wrócić na most-granicę i dostać co trzeba. Więc z jakimś kierowcą tira, zatrzymanym przez policjanta przeprawiliśmy się z powrotem na Argentyńską stronę (!) bez papierów i pieczątek. Tam na oczach służby granicznej przeszliśmy przez wyrwę w płocie i pomaszerowaliśmy na drugą stronę budynku, gdzie jak się okazało mieściło się okienko strony brazylijskiej. Pracownik był dość wyluzowany, kiedy usłyszał naszą historię, a po wszystkim usłyszeliśmy w końcu “Witamy w Brazylii, tym razem legalnie!” Przez całe to zamieszanie straciliśmy dużo czasu, zostało nam 6 dni i 1500km do pokonania. Do Sao Paulo pojechaliśmy więc autobusem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz