czwartek, 15 lipca 2010

Jajce (Bosnia i Hercegovina)

Niestety znow prazylo od rana. Ile jesze? Pierwsze auto, ktore zatrzymalo sie, mimo ze go nie chcielismy, to Policja. "Ulicznaja karta" uslyszalem i z lekkim usmiechem odpowiedzalem ze nie wiem co to, a to nic innego jak dowod osobisty. Ci mili panowie przygotowali juz nawet notesik by nas spisac ale po ogledzinach naszych dokumentow, odpuscili. Gdy dowiedzieli sie ze przyjechalismy na stopa by zwiedzic ich kraj, oczy niemal wyskoczyly im na podloge radiowozu. Oddali nam dokumenty a gdy odjezdzali wygladali juz na zupelnie uradowanych. Po godzinie zatrzymala sie przemila diewczyna i podwiozla nas do Banja Luki (15 km). Gdy wysiedlismy (36 stopni w cieniu) Bojana dala nam swoj numer i w razie gdyby nikt sie nie zatrzymal, zaprosila nas do swojego domku letniskowego. Podziekowalismy, mielismy nadzieje dojechac troszke dalej.


W miejscowej piekarni probujemy narodowego fastfooda. Edyta zamowila burek, ciasto a la francuskie z mieskiem, a ja sernice, ciasto takie same ale z serkiem. Palce lizac. Czas na popas zakonczony i trzeba bylo ruszac dalej. Godzinka w takim upale i nerwy puscily. Zawsze uwazalem ze wole zime. Mialem serdecznie dosyc. Bosniacy chyba nie wiedza co to znaczy autostop a w dodatku nie dosc ze ogladja sie za toba o malo nie powodujac wypadkow, to co drugi nie zaluje klaksonu. Nerwy okazaly sie niepotrzebne. Czarna, klimatyzowana terenowka omal nie potracila Edyty. Okazalo sie ze kierowca, Chorwat, prowadzil biznes z pewnym polskim przedsiebiorstwem i nie omieszkal wykonac telefonu do polski by pochwalic sie, kogo to on wlasnie zabral na stopa. W drodze do Jajce rozmawialismy, my po Polsku a on po Chorwacku. Oba jezyki sa do siebie bardzo podobne. Trasa miedzy Banja Luka a Jajcami :) (niesamowita nazwa prawda?) jest wrecz nie do opisania. Snuje sie waska nitka w kanionie z wciaz towarzyszaca jej rwaca rzeka Vrbas. Niestety narod ten nie ma pojecia o ekologii. Pierwszy raz w zyciu widzielismy doslownie miliony pustych butelek unoszacych sie na wodzie i specjalna maszyne ktora je wylawia. Po prostu koszmar. Do celu dotarlismy dosc szybko nawet mimo malej przerwy na kawe.

Jajce, przepiekna miejscowosc polozona wsrod gor, nad wodospadem (21m) gdzie rzeka Pliva wpada do Vrbasu. W centrum znajduja sie ruiny starego grodu, gdzie kilka stuleci temu koronowano kroli. Przed wojna miasteczko uwazane bylo za drugi Dubrovnik i liczylo okolo 30 tys mieszkancow.









Wojna nie pozwolila jednak na taki stan rzeczy i liczba ta spadla do 15tys. Wsrod nowo wybudowanych domow mozna zauwazyc te sprzed lat, dziurawe od kul z broni recznej lub zniszczone przez artylerie. Nie pozwala to zapomniec tych trudnych i tragicznych czasow.
Po chwili spedzonej przy wodospadzie, zajadajac sie arbuzem, mielismy szanse poznac kilku miejscowych, pelniacych codzienny "dyzur" w parku.


Na nocleg udalismy sie nad jezioro Plivsko. Tam oczywiscie camping na dziko, piwko na pomoscie i podziwianie piekna okolicy. Tak blisko wody jeszcze nie spalismy. Boczny naciag od namiotu, zaczepiony byl o kijek wbity w dno jeziora. Szybka kapiel, pranie - oczywiscie szarym mydlem i pogaduchy z bosniackim emigrantem o tym, jak bylo przed wojna i jak jest teraz. Reszte dnia spedzilismy na wloczeniu sie po miasteczku, zalatwianiu noclegu w Sarajevie (poprzez Couchsurfing, z czego niestety nic nie wyszlo...) oraz unikaniu dzien wczesniej poznanych znajomych, ktorzy i tego dnia oblegali park popijajac piwko i inne "wykwintne" napoje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz