piątek, 30 lipca 2010

Stajanka przed Istanbulem (Turcja)

Turecka granica zaskoczyla nas swoja dlugoscia i iloscia bramek do przejscia. Siedem razy musielismy pokazywac paszport przeroznym urzednikom, zarowno umundurowanym, jak i nie. W dodatku, dokladnie po srodku stoi ogromne centrum handlowe. Idze sie cale kilometry a na koniec rozbraja pani, cienkim glosikiem pytajaca "a gdzie jest wasz samochod?"
Weszlismy cos przekasic do niewielkiego baru. Wewnatrz sami mezczyzni, na zewnatrz mezczyzni i jedna kobieta. Przyznam, ze mozna sie dziwnie poczuc.
Z mojego punktu widzenia, jako kobiety, Turcja jawi sie jako kraj totalnie meski, mimo, ze to dopiero przedsionek do swiata meskiej dominacji, jaki jest w Iranie, czy Pakistanie. Juz po przekroczeniu granicy zauwaza sie, ze czegos tu brakuje... kobiet. Na ulicach jest ich mniej, czesc nosi chusty i dlugie szaty, zaslaniajace cialo, czesc wyglada tez zupelnie jak w krajach Europy zachodniej. Mezczyzni z kolei zawsze w pewnych grupkach, slychac ich smiech, rozmowy. Garna sie do siebie i widac, ze bardzo lubia przebywac w swoim gronie.
Wracajac do jazdy, myslelismy, bedzie ciezko, zwlaszcza ze do Istanbulu mielismy ponad 200km. Jednak nasze obawy byly plonne. Na parking wlasnie zjezdzal tir, a jego kierowca ze spokojnym usmiechem oznajmil ze jedzie do Istanbulu ale za pol godziny. Dla nas bomba! Hassan, czlowiek bardzo serdeczny i opanowany ujal nas tym, ze kiedy oznajmilismy mu, ze chcemy wysiasc przed miastem by poczekac do nastepneg dnia, powiedzial, ze u nich w firmie jest wszystko, nawet prysznic i to zaden problem zebysmy tam zostali. Nie zartowal! Inni kierowcy - Kemal, Husajn, Murat oraz Hamdam przyjeli nas iscie po krolewsku! Jako mieszkanie posluzyla nam naczepa do tira, a na kolacje dostalismy grillowanego kurczka i salatke, a nawet conieco na rozgrzanie. Nie bylo mowy o jakiejkolwiek odmowie. W miedzyczasie okazalo sie, ze to piatek wieczor i nic nastepnego dnia w Istanbule nie zalatwimy. To nie byl problem, bo przeciez mozemy zostac i do poniedzialku! W niedziele wszyscy razem pojechalismy nad morze. Naczepy zostaly odlaczone i dwoma tirami zajechalismy prawie nad sama wode. Zdziwil mnie tylko fakt, ze glowna czesc plazy byla meska, a kobiety kapaly sie nieco z boku, nierzadko w koszulkach lub calym ubraniu. Po godzinie przestalam sie tym jednak przejmowac, choc na poczatku czulam sie nieswojo.
Nigdy nie zapomnimy tej niesamowitej, spontanicznej goscinnosci, przepysznego jedzenia (zapiekany kurczak z pomidorami, baklazanami, papryczka chili albo pieczone baklazany z jogurtem, mieta, miesem mielonym i oliwkami... palce lizac!!!), wieczorow ze spiewem i gra na pieknym instrumencie jakim jest dyzen (ciftelin). Ale najbardziej nie zapomnimy jednego "to ne ni problem"!

środa, 28 lipca 2010

Tranzytem przez Bulgarie

W koncu zaczelismy pokonywac nie 60km dziennie, ale nawet 300! Inaczej jak z kierowcami ciezarowek byloby to niemozliwe. Zpierwszym dotarlismy do granicy bulgarskiej i oboje z Pawlem po raz pierwszy zawitalismy do tego kraju. Nie na dlugo, bo juz nastepnego dnia znow jechalismy, kolejnym tirem, przez caly kraj. Po drodze odwiedzilismy brata naszego kierowcy, gdzie dostalismy po filizance wybornej kawy oraz zobaczylismy cerkiew zbudowana wlasnorecznie przez tego czlowieka. Budowa zajela mu trzy lata. Imponujace!
Obawialismy sie ze na parkingu dla tirow powstanie problem z naszym spaniem ale nic z tych rzeczy. Namiot przywiazalismy do ciezarowki. Mielismy nawet ogrzewanie podlogowe, tak bardzo nagrzany byl parking. Mily wieczor zastapil potem mily sen. Do granicy z Turcja niewiele juz nam brakowalo.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Prijepolie-Cacak-Aleksinac-Nis (Serbia)

Tego dnia zdecydowanie nam nie szlo... Przejechalismy 30km w 5 godzin. Bylo zimno, deszczowo i wietrznie. Niemal jedyne auta jakie jezdzily to stare, jugoslowianskie Yugo, za to w kazdym chyba kolorze i ksztalcie, do tego rownie wiekowe Zastavy i wszechobecne taksowki, jak w Polsce 20 lat temu. Kilka czarnych BMW i mercedesy "beczki". O tych nowszych nie ma co pisac bo sie nie zatrzymaly, w sumie to nic nie chcialo sie zatrzymac. Poszlismy na dworzec,a na autobus trzeba bylo czekac 2 godziny. Co tu robic? Poszlismy na goraca kawe, a przy okazji sprobowalismy mocy grzewczej "domaca rakija" czyli rakii domowej roboty. Zapewniam, ze wystarczy odrobina, aby bylo cieplej :)
Stwierdzilismy z Pawlem, ze jazda autobusami i pociagami (przesiedlismy sie pozniej na nocny pociag) jest bardzo relaksujaca. Wsiadasz i jedziesz... To jest dopiero wygoda! Przyznam, ze mialam malego stresa kiedy panowie konduktorzy w pociagu zamiast sprzedac nam bilety, kazali nam isc spac. Ale, wszystkim, mysle wyszlo to na dobre. Pod koniec trasy zapukali w szybke i zaprosili do uregulowania platnosci, tyle ze w kwocie o polowe mniejszej, a i bilet nie byl juz potrzebny... Oni zadowoleni, my rowniez.
W koncu naszym oczom pojawila sie autostrada. Rzeka samochodow jadacych do Sofii i dalej do Turcji, szkoda tylko, ze akurat jedyna na przestrzeni wielu kilometrow stacja benzynowa ziala pustkami. Cos tam na szczescie udalo sie zlapac. Daleko nie bylo, ale dobre i to!
Zblizal sie wieczor i wypadalo poszukac milego miejsca do spania, parking przy drodze nie zachecal, wiec po raz pierwszy sprobowalismy ugryzc temat z innej strony. Zebralismy sie na odwage i poszlismy do pobliskiego domu zapytac, czy moglibysmy rozstawic namiot w ogrodzie lub gdziekolwiek w poblizu. Jakie bylo nasze zaskoczenie, gdy od razu uslyszelismy, ze jest to jak najbardziej mozliwe, a wogole to powinnismy napic sie razem kawy. I tak zanim rozstawilismy namiot, kawa byla juz na stole i poplynely opowiesci. Trafilismy do domu Novica i Sladjany, ktorzy mogliby byc naszymi rodzicami, i takiez rodzinne przyjecie nam zgotowali. Cieplo bijace od tych dwojga dalo nam poczucie bezpieczenstwa i opieki, jakiego dawno nie mielismy. Nawet dostalismy swoj pokoik ale nie chcielismy przeszkadzac, wiec wybralismy nasz "szator". A rano, marzenie kazdego w podrozy - pranie! Poza tym poznalismy Marjana, syna naszych gospodarzy, z ktorym tak sie zagadalismy, ze zaczelismy lapac stopa po 15... Chetnie zostalibysmy dluzej, ale orient mocno wzywal.

niedziela, 25 lipca 2010

Prijepolie (Serbia)

Od Prije Polje

To byl dzien niesamowitej serdecznosci. Wszystko zaczelo sie od tego ze po pozegnaniu sie z serbska ekipa pozostalismy w miasteczku do dnia nastepnego. Niestety w podrozy dni tygodnia gdzies sie rozmywaja i umykaja, a byla to niedziela, bez grosza przy duszy, strasznie glodni bezskutecznie szukalismy kafejki internetowej i kantoru... Do momentu kiedy zapytalismy pania sprzedajaca chlebek czy mozna placic w euro, na co ona skinieniem glowy wksazala nam pana "chodzacy kantor". Ten z kolei uswiadomil nas gdzie mozemy zjesc burek, a tam, juz po obiedzie spotkalismy dwoch chlopakow, ktorzy zaprowadzili nas pod same drzwi "Internetowego Klubu". Na tym sie nie skonczylo. Idac za miasto w poszukiwaniu noclegu nad pobliska rzeczka, zaczepil nas mlody mezczyzna. Po wymianie zdan stwierdzil, ze dzis bedziemy jego goscmi. Poprosil jedynie abysmy poczekali az skonczy sie modlitwa w meczecie.

Od Prije Polje

Mohidin i jego rodzina na pewno nie byli bogaci w dobra materialne ale ich bogactwo to dobre serce i dusza. Spedzilismy z nimi cudowny wieczor i za kazdym razem kiedy dziekowalismy za to wszystko, spotykalismy jedna odpowiedz z ust Mohidina: "Nie dziekujcie mi, tylko Bogu"

czwartek, 22 lipca 2010

Trsa-Zabliak (Durmitor NP, Czarnogora)

Pelni zapalu i energii o poranku ruszylismy droga w strone Parku Narodowego, uprzednio zakupujac pol kilograma bialego sera domowej roboty (okazal sie pozniej strzalem w dziesiatke). Pomimo tego, ze trasa tego dnia byla glownie asfaltowa, nie przeszkadzalo nam to wogole, a wrecz bylo lepiej, zamiast patrzec pod nogi moglismy napawac sie pieknymi widokami. Dziwne to lub nie, ale najwiecej obcokrajowcow bylo wlasnie z Polski. W sumie to nie ma czemu sie dziwic. Gory w Durmitorze maja wysokosc podobna do Tatr, z ta roznica, ze tu, w przeciwienstwie do naszych gor, trudno o turyste na szlaku.

Jest to opcja niesamowicie kuszaca, zwlaszcza ze koszt wyzywienia i noclegow jest mniejszy niz w Polsce.


Tym razem uparlismy sie, ze przejdziemy 15 km piechota bez lapania stopa ale kierowcy sami sie zatrzymywali i pytali czy nas nie podwiezc... Skusilismy sie na propozycje przejazdu dwoch kilometrow na pace dziwnego samochodu, jakiego w zyciu nie widzialam.

Wieczor zastal nas przy malenkim jeziorku u podnoza Prutasa (2393m). Bardzo orzezwiajacym akcentem dnia byl prysznic w lodowatej wodzie gorskiego zrodelka w promieniach zachodzacego slonca przy glosnym aplauzie miejscowych dzieciakow, ktore patrzyly na nas z oddali.

Rano jadynymi ludzmi idacymi na szlak byli oczywiscie Polacy, ale nie mielismy z nimi okazji porozmawiac. Wejscie na Prutas, czyli 500m podejscia, od stromej strony, z placakami, w palacym sloncu ukazalo nam dzikie piekno tych gor, nie zabraklo rowniez adrenaliny przy bardzo waskich przejsciach, a to byl dopiero poczatek. Mala wspinaczka na poczatku bawila, ale po osmiu godzinach marszu kilka metrow prawie pionowej wejscia do przeleczy nie bylo juz tak zabawne.


Zmeczeni ale zadowoleni rozstawilismy namiot nad gorskim oczkiem. To samo miejsce na nocleg upatrzyli sobie chlopacy z klubu gorskiego z Serbii. Przegadalismy dobre pare godzin i pozna noca zasnelismy jak susly. Rano Mirko i Esef wspieli sie na jeden zeszczytow, a my z dolu moglismy tylko patrzec i podziwiac, jak szybko i gladko im to idzie. Potem, majac ich za przewodnikow udalismy sie nieoznaczonym szlakiem do Zabliaka. Tam, podlaczylismy sie do ich grupy na campingu, ba, wyskoczylismy nawet na piwo. A nastepnego dnia autokar Klubu Gorskiego z dodatkowa dwojka w naszej postaci odjechal do Serbii.


Wielkie dzieki raz jeszcze!

środa, 21 lipca 2010

Trsa (Czarnogora)

Wczoraj poznalismy pierwszego na naszej trasie podroznika. Spotkalismy sie na dworcu autobusowym w Sarajevie. Giorgio - Wloch podrozujacy samotnie po Europie, natchnal nas pozytywem i dodal energii na dalsza czesc trasy. W koncu moglismy z kims porozmawiac i wymienic sie doswiadczeniami! Autobus, na ktory czekalismy spoznil sie 40 min, jednak nikt nie wygladal na specjalnie zdziwionego. Nie zdziwilismy sie i my. Dojechalismy nim do malenkiej wioseczki, gdzies po drodze do Czarnogory. Na polanie, posrod otaczajacych nas pagorkow odetchnelismy z ulga od miejskiego zgielku i tym bardziej zapragnelismy ruszyc na gorski szlak.

O poranku w glowach kolatala nam sie jedna mysl: dotrzec jak najszybciej do Czarnogory. Jak na zyczenie, pierwsze auto zatrzymalo sie - uwaga! po 7 minutach. To chyba nasz rekord, biorac pod uwage sytuacje na Balkanach... W kolejnym miasteczku, po znalezieniu idealnego miejsca do dalszego lapania stopa (czestotliwosc pojawiania sie pojazdow wynosila 1/10min), postanowilismy zjesc sniadanie, przeciez i tak nikt tak szybko sie nie zatrzyma... I znow niespodzianka! Wskoczylismy do auta na glodnego, co jednak wcale nas nie podlamalo ;) Z wlascicielem firmy organizujacej rafting na rzece Tarze przekroczylismy granice Czarnogory. Droga byla tak waska, ze dwa auta mogly sie minac jedynie co jakis czas, a do tego na kilku odcinkach asfalt zamienial sie w kamienista droge, ktorej pobocze spadalo dziesiatki metrow az do rzeki. (Niestety mimo ogromnych checi na rafting, obeszlismy sie tylko smakiem, poniewaz taka przyjemnosc kosztowala 50 euro od osoby) No coz, poszlismy pocieszyc sie oczywiscie lokalnym piwem do malenkiego baru. Tam, tubylcy z ogromnym zapalem zaczeli reklamowac nam camping swojego znajomego niedaleko Parku Narodowego Durmitor. Grzecznie probowalismy sie wykrecic i wygladalo na to, ze dali nam spokoj. Ich gorliwa chec pomocy odzwierciedlila sie rowniez w tym, ze ochoczo zlapali dla nas stopa i ze slowem "friend" na ustach pomachali nam na pozegnanie. Kierowca nieco z przymusu nazywal sie Nikola i okazal sie bardzo sympatycznym czlowiekiem! Nie dosc, ze zatrzymywal auto za kazdym razem, kiedy chcielismy zrobic zdjecia (trasa byla przecudna, moze jakosc nie jest najlepsza, ale cos widac ) to do tego na koniec podarowal nam ogromny recznik z godlem Czarnogory!!

Pozegnalismy sie sympatycznie bo w nastepnym aucie czekal juz na nas ow "friend", czyli w sumie wbrew naszej woli jedziemy na camping... Jednak nie ma tego zlego co by na dobre nie wyszlo. Mielismy transport do bankomatu, a potem do sklepu, gdzie za smieszne pieniadze kupilismy turecki palnik gazowy (4,7 euro)i zapas butli za 0,5 euro kazda. Camping polozony byl juz w przepieknej gorskiej okolicy, wiec szybko polozylismy sie spac, aby miec sily na 3-dniowy, 30km treking przez Durmitor NP, o ktorym marzylismy.

niedziela, 18 lipca 2010

Sarajevo (Bosnia i Hercegovina)

Tak to jest, ze kiedy czlowiek traci na cos nadzieje, to wlasnie wtedy dzieja sie rzeczy najlepsze. Jednym samochodem pokonalismy cala trase do Sarajeva. Niewiarygodne, zwlaszcza to, ze tuz za tym autem, ktore sie dla nas zatrzymalo, jechal autobus - bylismy gotowi nim jechac... Zabral nas przesympatyczny starszy pan, jadacy wlasnie po raz pierwszy do nowej pracy. Co najciekawsze, mowil bardzo dobrze po angielsku. Jak sie okazalo, pamietal ten jezyk jeszcze z lat 70tych, kiedy mieszkal w Tanzanii. Wysiedlismy w samym centrum. Znajac ceny tutejszych hosteli zmierzalismy wlasnie do najtanszego, kiedy zaczepil nas Bosniak oferujac nocleg. Znajac rozne historie na temat naciagaczy bylismy bardzo nieufni, ale nic nie szkodzi zobaczyc. Ow mezczyzna, okazal sie szefem firmy oferujacej pokoje w najrozniejszym standardzie. Dostalismy prywatny pokoj z lazienka za cene 2 razy nizsza niz musielibysmy zaplacic w najtanszym hostelu (oczywiscie po wczesniejszym targowaniu)! Oplacalo sie. Zostalismy na dwa dni.
Sarajevo jest przedziwna mieszanka kulturowa, gdzie wschod laczy sie z zachodem. Wystarczy przejsc sie jednym deptakiem aby to zobaczyc. Na poczatku, z bogato strojonych, orientalnych kafejek unosi sie zapach shishy a w ucho wpadaja dzwieki arabskiej muzyki. Stragany z mnostwem swiecidelek, chust, kolorowych torebek i spodni kusza i wabia (oj trudno sie oprzec). Drugi koniec deptaka to oczywiscie puby, glosna muzyka - obowiazkowo MTV na wielkich ekranach plaskich telewizorow. Niezliczone meczety w sasiadztwie kosciolow oraz wszechobecne dziury w fasadach budynkow bedace pozostalosciami po wojnie.
Pierwszego dnia, byla to niedziela, rozkoszowalismy sie pieknem i innoscia miasta, a drugiego dnia przyszedl czas na zalatwianie drugiej partii szczepionek. Nie spodziewalismy sie tego, ale poszlo bardzo gladko. Panie w szpitalu byly niesamowicie mile i pomocne. Wiec cieszymy sie, ze juz mamy to z glowy!
Wczoraj w nocy powstal plan - jedziemy w gory Czarnogory. Mamy nadzieje ze szczescie nas nie opusci.

sobota, 17 lipca 2010

Travnik (Bosnia i Hercegovina)

Wstalismy wczesnie rano z zamiarem unikniecia upalu. 5km marszu do drogi i zaczynamy lapac okazje. Po 30min zatrzymuje sie koles, ktory zabiera nas do Donji Vakuf (34km) Opowiada nam o starych czasach, gdy byl szefem klubu snowboardowego, skakal na bungee i uprawial rafting. Teraz prowadzi mala firme, co pozwala mu na zarobienie okolo 300 euro na miesiac. W tym kraju mimo cen zblizonych do polskich zarabia sie 1/3 naszej najnizszej krajowej. Ludzie jednak wiadomo, kombinuja na boku.
Z Donji Vakuf zabieramy sie do Travnika z grajkiem weselnym, od ktorego dostajemy dokladna mape Bosni. W Travniku zaskakuje nas zmiana pogody, zaczelo padac! Korzystajac z okazji, wskakujemy do kafejki internetowej i tu okazuje sie, ze Couchsurfing tak pieknie i gladko nie dziala. Nikt nie ma dla nas miejsca w Sarajevie. No coz... Idziemy szukac noclegu, jak zwykle na piechote i jak zwykle dralujac kilka kilometrow (7). Spotykamy grupe motocyklistow. Na nasz widok kilku z nich uznalo, ze musza z nami pogadac, a nawet zrobic sobie zdjecie. Nie wiem tylko czy z nami, czy z moimi dredami.
Na noc zabunkrowalismy sie w swietnie oslonietym krzakami miejscu.

czwartek, 15 lipca 2010

Jajce (Bosnia i Hercegovina)

Niestety znow prazylo od rana. Ile jesze? Pierwsze auto, ktore zatrzymalo sie, mimo ze go nie chcielismy, to Policja. "Ulicznaja karta" uslyszalem i z lekkim usmiechem odpowiedzalem ze nie wiem co to, a to nic innego jak dowod osobisty. Ci mili panowie przygotowali juz nawet notesik by nas spisac ale po ogledzinach naszych dokumentow, odpuscili. Gdy dowiedzieli sie ze przyjechalismy na stopa by zwiedzic ich kraj, oczy niemal wyskoczyly im na podloge radiowozu. Oddali nam dokumenty a gdy odjezdzali wygladali juz na zupelnie uradowanych. Po godzinie zatrzymala sie przemila diewczyna i podwiozla nas do Banja Luki (15 km). Gdy wysiedlismy (36 stopni w cieniu) Bojana dala nam swoj numer i w razie gdyby nikt sie nie zatrzymal, zaprosila nas do swojego domku letniskowego. Podziekowalismy, mielismy nadzieje dojechac troszke dalej.


W miejscowej piekarni probujemy narodowego fastfooda. Edyta zamowila burek, ciasto a la francuskie z mieskiem, a ja sernice, ciasto takie same ale z serkiem. Palce lizac. Czas na popas zakonczony i trzeba bylo ruszac dalej. Godzinka w takim upale i nerwy puscily. Zawsze uwazalem ze wole zime. Mialem serdecznie dosyc. Bosniacy chyba nie wiedza co to znaczy autostop a w dodatku nie dosc ze ogladja sie za toba o malo nie powodujac wypadkow, to co drugi nie zaluje klaksonu. Nerwy okazaly sie niepotrzebne. Czarna, klimatyzowana terenowka omal nie potracila Edyty. Okazalo sie ze kierowca, Chorwat, prowadzil biznes z pewnym polskim przedsiebiorstwem i nie omieszkal wykonac telefonu do polski by pochwalic sie, kogo to on wlasnie zabral na stopa. W drodze do Jajce rozmawialismy, my po Polsku a on po Chorwacku. Oba jezyki sa do siebie bardzo podobne. Trasa miedzy Banja Luka a Jajcami :) (niesamowita nazwa prawda?) jest wrecz nie do opisania. Snuje sie waska nitka w kanionie z wciaz towarzyszaca jej rwaca rzeka Vrbas. Niestety narod ten nie ma pojecia o ekologii. Pierwszy raz w zyciu widzielismy doslownie miliony pustych butelek unoszacych sie na wodzie i specjalna maszyne ktora je wylawia. Po prostu koszmar. Do celu dotarlismy dosc szybko nawet mimo malej przerwy na kawe.

Jajce, przepiekna miejscowosc polozona wsrod gor, nad wodospadem (21m) gdzie rzeka Pliva wpada do Vrbasu. W centrum znajduja sie ruiny starego grodu, gdzie kilka stuleci temu koronowano kroli. Przed wojna miasteczko uwazane bylo za drugi Dubrovnik i liczylo okolo 30 tys mieszkancow.









Wojna nie pozwolila jednak na taki stan rzeczy i liczba ta spadla do 15tys. Wsrod nowo wybudowanych domow mozna zauwazyc te sprzed lat, dziurawe od kul z broni recznej lub zniszczone przez artylerie. Nie pozwala to zapomniec tych trudnych i tragicznych czasow.
Po chwili spedzonej przy wodospadzie, zajadajac sie arbuzem, mielismy szanse poznac kilku miejscowych, pelniacych codzienny "dyzur" w parku.


Na nocleg udalismy sie nad jezioro Plivsko. Tam oczywiscie camping na dziko, piwko na pomoscie i podziwianie piekna okolicy. Tak blisko wody jeszcze nie spalismy. Boczny naciag od namiotu, zaczepiony byl o kijek wbity w dno jeziora. Szybka kapiel, pranie - oczywiscie szarym mydlem i pogaduchy z bosniackim emigrantem o tym, jak bylo przed wojna i jak jest teraz. Reszte dnia spedzilismy na wloczeniu sie po miasteczku, zalatwianiu noclegu w Sarajevie (poprzez Couchsurfing, z czego niestety nic nie wyszlo...) oraz unikaniu dzien wczesniej poznanych znajomych, ktorzy i tego dnia oblegali park popijajac piwko i inne "wykwintne" napoje.

środa, 14 lipca 2010

Lactaši (Bosnia i Hercegovina)

Tego dnia zalozylismy, ze niech sie dzieje co chce ale musimy opuscic Wegry, przejechac przez Chorwacje i dotrzec do Bosni. Dojrzelismy rowniez do tego, aby pozegnac sie z niektorymi rzeczami z naszych (jednak!) przeladowanych plecakow. Do domu pojechalo 3,5kg. Do granicy bylo niedaleko wiec po prstu tam poszlismy.

Wielka radoche sprawilo nam przejscie na druga strone i chyba z tej radosci odwiedzilismy przygraniczny bar na zimne chorwackie piwko. Otaczaly nas usmiechniete twarze, jezyk brzmial dziwnie znajomo i poczulismy sie jak u siebie. Niestety nie na dlugo, bowiem Chorwaci chyba nie uznaja zatoczek na drodze i do pierwszej szlismy chyba godzine. Nie uznaja tez chyba autostopu...tam nagralismy filmik, jak nam idzie, a raczej nie idzie... filmik znajdziecie tutaj Na szczescie od spalenia przez slonce uratowal nas kierowca tira, ktory, jak sam stwierdzil powinien miec na szybie wielki napis "tourist car". Zabral nas az pod Bosniacka granice.
Tam przywital nas inny swiat. Celnik, gdy dowiedzial sie, ze przyjechalismy w celach turystycznych stwierdzil, ze jestesmy "crazy people". Kolejki tirow do granicy przypominaly nasze Budzisko, a wolny handel kwitl w kazdym zakamarku miasteczka. Za zakupy zaplacilismy w euro (kantory tu rzadkosc), a reszte dostalismy w bosniackich markach. I tak tu jest wszedzie. Stragany z tanimi papierosami (w przeliczeniu na zl karton Marlboro kosztowal 26zl!!) i pirackimi plytami staly wzdluz calej ulicy.
Dwoma samochodami i autobusem odjechalismy od granicy na odleglosc moze 50km do miasta Lactaši. Dlugo szlismy w poszukiwaniu miejsca z dostepem do rzeki. Po drodze, ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu na chodniku znalezlismy naboj, kaliber 8mm z roku 1983. Zrobilo sie juz calkiem ciemno, wesolo nie bylo. Za miastem, przy budujacych sie halach w koncu ukrylismy namiocik w wysokich trawach. Do rzeki bylo rowniez blisko, wiec nie omieszkalismy wskoczyc na mala kapiel. Tak przywitala nas Bosnia.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Szulok (Wegry)

Rankiem, w mgnieniu oka zerwalismy sie na rowne nogi i w zawrotnym tempie zlozylismy wszystkie graty. W poszukiwaniu chocby najmniejszej zatoczki, gdzie moglibysmy stanac przeszlismy po raz kolejny dlugie kilometry. Mijalismy pola kukurydzy wygladajace jak gigantyczne rozlewiska wodne - pozostalosci po powodzi. Az dotarlismy do odpowiedniego miejsca. Stop za stopem, pomalutku dojechalismy prawie do granicy z Chorwacja, jednak majac na uwadze roznice cenowe w obu krajach postanowilismy zostac na noc na Wegrzech. Zawczasu kupilismy najwazniejsza rzecz - OFF!(liczba ugryzien na jednej nodze, do kolana wynosila - 50!! nie wspominajac o reszcie ciala) Po czym zupelnie przypadkiem trafilismy na niesamowice sielankowy, przyjemny i tani camping 15km dalej, gdzie zostalismy dwa dni, cieszac sie wszelkimi wygodami.

niedziela, 11 lipca 2010

Szekszard (Wegry)

Po porannej, orzezwiajacej kapieli ruszylismy w strone pierwszej lepszej drogi wiodacej ku obrzezom miasteczka. W glowach snulismy juz mysli o Chorwacji, ale po spedzeniu godziny na parkingu autostrady, w rzeznickim upale nasz duch podupadl. Zwlaszcza widzac czestotliwosc przejezdzajacych aut... Moze jedno na 10 min. W koncu stal sie cud i z radoscia wskoczylismy do auta po to tylko, by dowiedziec sie, ze koniec trasy nastapi juz za 15km w najwiekszym miasteczku regionu - Siofok... Trudno. Lepsze to niz nic. Nie wrocilismy na autostrade, zmienilismy kierunek jazdy i podreptalismy na wylot. Wegrom chyba nie przypadl do gustu pomysl wykorzystania ich samochodow jako srodka lokomocji dla nas i tak prawie zakwitlismy na przystanku autobusowym. Decyzja o dojechaniu gdziekolwiek, byle do przodu zawiodla nas do czarnej dziury, ktora od tamtej pory nazywamy Komarowem.

Slonce chylilo sie ku zachodowi, a my z braku laku pozostalismy brudni, spoceni na wale przeciw powodziowym, 20m od rzeki, na terenach jak okiem siegnac podmoklych a w dodatku popowodziowych. Nic dodac nic ujac. Wspomne tylko, ze kolacje gotowalam w zbroi przeciwkomarowej, ubrana w kurtke, moje fioletowe spodnie przeciwdeszczowe (kto widzial ten wie),z chusta na glowie ze szparka na oczy i obowiazkowo nasunietym kapturem... Gryzly nawet w usta. Naszym aniolem okazal sie dziadek wesolo pomykajacy na rowerze. Widzac nasze wysilki by odpedzic krwiozercow, zatrzymal sie i bez slowa podal nam dziwnie pachnacy, zielony specyfik. Pomoglo, co prawda na chwile, ale zawsze to cos.

sobota, 10 lipca 2010

Jezioro Balaton (Wegry)

Wybierajac bilety do Sosto chcielismy uniknac zgielku i natloku ludzi. Miasteczko polozone nieco z boku, jawilo sie nam jako oaza ciszy i spokoju nad jeziorem. Miejsce do kapieli, byczenia sie na sloncu, wyprania brudnych rzeczy...
Oaza to moze byla ale dla rzeszy turystow!!! Nie dosc ze wybila juz 1.00 w nocy, miasteczko az wrzalo, a brzeg jeziora zajety byl przez domki, domy, hotele i restauracje. Nawet plaze byly ogrodzone, o tej porze zamkniete na klodke i platne w ciagu dnia. Odarci ze zludzen ruszylismy w poszukiwaniu tak naprawde czegokolwiek, byle nadawalo sie do rozstawienia namiotu. Kilometr pierwszy - dostep do jeziora to jedynie ciasne drogi, byc moze przeciw pozarowe. Drugi i trzeci - to samo. Przy czwartym i piatym nawet tych drog juz nie bylo, a szosty kilometr uratowal nas dziura w plocie. Ha!! To byla nasza nagroda za bolace plecy i bable na nogach. Nad samym brzegiem, przy asyscie komarow postawilismy namiot i zapadlismy w sen.
Rano, czyli o 7.00(10.07) po kilku godzinach spania obudzily nas glosy. Jak sie okazalo tuz obok byla dzika plaza. Poza tym miejsce to bylo malo uczeszczane, (ogrodzone po bokach i od ulicy) i nikt nie smial przerwac nam zasluzonej sielanki, mimo ze sasiadowala nam chyba dosc droga restauracja. Bez pardonu uskutecznilismy pranie i wygrzewalismy sie na sloncu z przerwami na kapiel w blekitnej wodzie. A trzeba przyznac, ze Balaton sam w sobie jest piekny: czysta woda i plaza siegajaca powyzej 50m wglab uslana drobnym zlotym piaskiem. Sielanka... do wieczora, kiedy to na zer wyszly komary! Mimo wciaz wysokiej temperatury, jak poparzeni wskoczylismy do namiotu i tyle mielismy z romantycznego wieczoru nad jeziorem.

piątek, 9 lipca 2010

Budapeszt (Wegry)

Do Budapesztu dojechalismy wieczorem 8.07. Cale szczescie, ze camping, na ktorym chcielismy sie zatrzymac byl akurat po drodze. Tam, po krotkim zastanowieniu postanowilismy zaszalec i wynajac bungalow, ktorego cena byla w rzeczywistosci niewiele wyzsza niz to, co mielibysmy zaplacic za namiot i dwie osoby. Zrzucilismy plecaki, zakupilismy bilet na kolejke podmiejska i ruszylismy do centrum.

Wieczor byl cieply i bezchmurny, a spacer uliczkami Budy dodawal niesamowitej energii i pozytywu. Budapeszt jest przepieknym miastem, kto nie byl - niech tam jedzie. Polozona na wzgorzach Buda zacheca mnostwem urokliwych labiryntow uliczek i schodow, ukrytych w gaszczu zieleni, a po drugiej stronie Dunaju, Peszt kusi swym wielkomiejskim stylem oraz niezliczona iloscia kafejek i sklepikow.
Drugiego dnia (09.07) postanowilismy jechac nad jezioro Balaton. Jako ze nie istniala zadna linia autobusowa, ktora mogla nas zabrac na obrzeza miasta, kupilismy bilety na pociag do Sosto.


A propos komunikacji miejskiej w Budapeszcie. Nieuniknionym bylo jej uzywac, ale jak zauwazylismy po pierwszym przejezdzie, trasa nota bene dosyc dluga - nikt nie kasowal tam biletow! Zatem nie kasowalismy i my! Jak sie okazalo (poniewaz podpytalismy chlopakow z Informacji Turystycznej) kontrole zdarzaja sie tylko na koncowych stacjach metra (co zreszta kiedys mialam okazje przezyc podczas wczesniejszej podrozy).