wtorek, 1 października 2013

Ciężkie początki w Brazylii



Z Marilii wyjechaliśmy dość późno, bo około 14.00 więc mowy nie było o zrobieniu długiego dystansu. Plan na pierwszych kilka dni to około 60 km dziennie, tak na rozruszanie. Pierwszego dnia nie poszło nam jednak tak, jak tego chcieliśmy. Nie byliśmy zbyt zadowoleni z 42 km ale nie wzieliśmy pod uwagę, że słońce zachodziło przed 18.00. Drugiego dnia lepsi też nie byliśmy. Tuż po opuszczeniu przytulnego ogródka pewnego starszego pana, Edyta złapała pierwszego flaka. Słońce nie pomagało ani w naprawie dętki, ani w dalszej  jeździe. Temperatury dnia sięgały nawet ponad 40˚C więc ile wody w siebie wlewaliśmy, tyle samo uchodziło każdym centymetrem naszych ciał. Toczyliśmy się jednak uparcie do przodu, aż po kolejnych 40 km dotarliśmy do zwyczajnej, nieszczególnie pięknej miejscowości Paraguacu Paulista.


Paraguacu Paulista

Zostało nam jeszcze parę godzin dnia więc wiedzieliśmy, że do 60 km dobijemy spokojnie. W miasteczku mieliśmy zrobić szybkie zakupy i ruszać dalej. Tak się jednak nie stało. Już na starcie zaczepił nas młody koleżka, który towarzyszył nam aż do centrum. Po zakupach pojawił się mały problem. Ilu ludzi pytaliśmy o drogę by wydostać się na naszą trasę, tyle różnych odpowiedzi otrzymywaliśmy. W pewnym momencie zatrzymał się kolejny człowiek, więc było nas już troszkę, stojących na skrzyżowaniu. Poddaliśmy się i nie zadawaliśmy więcej pytań ale lokalni wciąż debatowali,tym razem między sobą, którędy powinniśmy jechać. Człowiek, który zjawił się jako ostatni nie wydawał się chcieć nam pomóc. W zamian tłumaczył nam coś o jakimś redaktorze i wywiadzie. Grzecznie wytłumaczyliśmy, że nie możemy czekać kolejnych kilku godzin bo wtedy będzie za ciemno na znalezienie miejsca na nocleg. Usłyszeliśmy, że z tym nie będzie problemu i po jednym telefonie zjawił się Regionaldo. Lokalny animator kultury, dzięki któremu zadomowiliśmy się na scenie teatru, z kuchnią, przysznicem a nawet ze śniadaniem następnego poranka. Jeszcze tego samego wieczoru Regionaldo zabrał nas by pokazać co dzieje się w Paraguacu. Najpierw odwiedziny w szkole capoeira angola, potem mogliśmy zobaczyć stary pociąg z XIX wieku, a na koniec szkoła muzyczna, w której mnóstwo młodzieży i dzieci ćwiczy każdego dnia. Można powiedzieć, że na deskach teatru spędziliśmy kilka dni, w ciągu których udzieliliśmy kilka wywiadów. Nie było to coś wielkiego ale dla nas to dość ciekawe doświadczenie, tym bardziej, że rozmowy odbywały się po portugalsku. W dniu, w którym mieliśmy ruszać dalej odwiedziliśmy jeszcze szkołę aby spotkać się z uczniami i porozmawiać z nimi po angielsku, a potem w drogę. Niestety przez moją nieuwagę zostawiłem telefon na murku w parku. Gdy wróciliśmy, już go nie było. To zdrzenie wywołało wielką akcję, którą ciężko opisać. W każdym razie dziwnym zbiegiem okoliczności pewna pani z Urzędu Kultury wiedziała z kim rozmawiać, by znaleźć nieszczęsny przedmiot. Cała akcja przeniosła się z centrum na obrzeża miasteczka, gdzie szanowna pani i Regionaldo toczyli zaciętą dyskusję z miejscowym cwaniaczkiem. Ja się nie wcinałem bo nie rozumiałem z tego prawie nic. Cierpliwość moja skończyła się jednak w momencie gdy zrozumiałem, że te rozmowy dyplomatyczne nie przynoszą efektu. Wstałem i łamanym portugalskim zaproponowałem zapłatę i ten właśnie fakt skierował całą sprawę na właściwy tor. Wróciliśmy więc do centrum, gdzie czekała na nas Edyta i po około 10 minutach zjawił się cwaniaczek z telefonem w ręku. Niby to tylko zwykły przedmiot ale kontakty, które stracilibyśmy wraz z nim są dla nas bezcenne.


Nieszcęścia chodzą parami, za to szczęścia całymi grupami

Po 20 km od Paraguacu, na drodze pośrodku niczego zatrzymał się miły pan jadący z naprzeciwka. „Jedliście już obiad?” zapytał. Spojrzeliśmy się na siebie nie wiedząc czy dobrze zrozumieliśmy. Tak wylądowaliśmy na porządnym obiedzie w restauracji pomiędzy stawami rybnymi. Jedzenia było więcej niż zdołaliśmy zjeść i oczywiście wszystko na koszt miłego pana właściciela. Szło nam zbyt gładko i przyjemnie bo następnego dnia, lewe kolano Edyty odmówiło posłuszeństwa. Maść z apteki i bandaż miał załatwić sprawę ale by to nastąpiło powinna była przestać pedałować na kilka dni. Twarde dziewcze nie rozpatrywało nawet takiej możliwości więc pod wieczór zjawiliśmy się w miasteczku Porecatu. Zbliżała się już noc, a jedyne miejsce na namiot, które wskazywali mili ludzie to trawnik przed dworcem autobusowym. Udaliśmy się na policję i gdy tylko poruszyliśmy sprawę noclegu, dość kłopotliwą dla lokalnej władzy wykonawczej zjawił się człowiek, który widział nas na rowerach minutę wcześniej. Ten wieczór spędziliśmy przy piwku na kilkugodzinnej lekcji portugalskiego. Edi i Denise którzy zaprosili nas do swojego domu dali nam wszystko czego potrzeba. Prysznic, pralkę, ciepły posiłek, łożko a przedewszystkim swoje otwarte serca.


Kolejne szczęście w nieszczęściu

10 km za Porecatu, kolano Edyty dawało o sobie znać jeszcze bardziej. Tabletka przeciwbólowa i dziewcze twierdziło, że da radę. 2 km więcej i kolejny miły pan zatrzymuje swoje auto byśmy mogli usłyszeć kolejne dziwne pytanie na naszej trasie. „Chcecie zobaczyć park krajobrazowy?”. Biorąc pod uwagę, że od początku na drodze widzimy głównie plantacje trzciny cukrowej była by to miła odmiana. Musielibyśmy jednak zboczyć z głównej trasy i wybrać nieco mniej komfortową dla zbolałej nogi Edyty drogę. Miły pan, Valdinei miał jednak rozwiązanie i na ten problem. Po kilku minutach mknęliśmy eleganckim pickupem z rowerami załadowanymi na pace. Park Ibicatu położony nad rzeką Tibagi ma swój własny mikroklimat. Na całej trasie było gorąco ale w parku było do tego wilgotno. Zbliżała się ulewa więc po obiedzie zaserwowanym przez Valdinei, zdecydowaliśmy że zostaniemy na noc. Kolano wciąż nie pozwalało zapomnieć, w którym miejscu ciała się znajduje więc  Edyta dostała miksturę pod bandaż przygotowaną z eukaliptusa i alkoholu. Nockę spędziliśmy w leśniczówce znów zostawiając nasz namiot nierozpakowany. Następnego dnia Edyta kulała jeszcze bardziej. Niezbyt wiedzieliśmy  co robić. Otrzymaliśmy inny naturalny preparat z mentrusa, przygotowany przez Valdinei, który wytłumaczył nam także, że dalsza część trasy to jeszcze większe góry i doły co na pewno nie pomoże Edycie. Zaproponował więc, że wywiezie nas dalej, gdzie będzie łatwiej. 85 km później żeczywiście teren wydawał się być bardziej płaski. Zrobiliśmy jeszcze 20 km rowerami i znaleźliśmy przytulne miejsce do spania przy fermie kur.


Dni ciężkiej pracy

Przez kolejnych kilka dni pedałowaliśmy naprzeciw pogodzie, która nie ułatwiała nam zadania. Wysokie temperatury wyciskały z nas poty jak z gąbki ale nie poddawaliśmy się. Kolano Edyty też nie chciało się naprawić, może z powodu terenu który znów, poprzecinany rzekami, stał się pofałdowany jak zmięty materiał. Nie mogliśmy narzekać tylko na miejsca noclegowe. Trafiła nam się szatnia w jakiejś firmie, w której zostaliśmy zamknięci na noc, a także weranda na tyłach przydrożnego mini baru, w którym skosztowaliśmy domowej roboty cachasy i hotel tańszy niż każdy hostel w którym dotychczas zdażyło nam się spać. Dotarliśmy w końcu do miejsca, w którym jak dla mnie stała się rzecz niesamowita. Pośród pól uprawnych wypatrzyliśmy mały domek otoczony krzakami. Zapytaliśmy więc o możliwość rozbicia namiotu. Starsza pani słysząć to pytanie wydała się bardzo podekscytowana. Oczywiście zamiast namiotu dostaliśmy własny pokój i obiad w domku wśród nie zwykłych jak się okazało krzaków, ale krzewów kawowych. Dzięki Cleuzie i  Iziquielowi mogliśmy na własne oczy zobaczyć cały proces od zbioru zielonych jeszcze ziaren kawy po przez oczyszczanie palenie i mielenie, by na końcu popijać świeżutką kawkę. Tego smakunie zastąpią żadne, wcześniej pite przeze mnie kawy. Opuściliśmy to miejsce bogatsi w doświadczenie i cały, chyba kilogramowy worek świeżej, nie palonej jeszcze kawy by móc zawsze pić świeżutką.


U celu



W końcu dotarliśmy do Foz do Iguacu. Tu mogliśmy odpocząć jakiś czas i zdecydować co dalej z chorym kolanem. Odwiedziliśmy park ptaków. Ani ja, ani Edyta nie lubimy zoo ale zostaliśmy tam zaproszeni przez człowieka, który w młodości przejechał całą Amerykę Południową rowerem, więc zdecydowaliśmy, że się tam wybierzemy. Muszę przyznać, że uczucia towarzyszące nam podczas tej wizyty mieliśmy dość mieszane. Z jednej strony, mnóstwo ptaków uwięzionych w klatkach, z drugiej zaś, naukowcy pracujący w tym miejscu nad przywróceniem ginących gatunków naturze. Na pewno nie spodobała nam się sytuacja gatunków trzymanych poza klatkami. By ptaki nie mogły odlecieć miały przycięte jedno ze skrzydeł. To już przesada. W zoo byłem tak dawno że nawet nie pamiętam kiedy i gdzie to było. Po tym doświadczeniu wiem, że nie wybiorę się w takie miejsca już nigdy więcej. Mimo, że do moich urodzin pozostało jeszcze kilka dni, wspaniali ludzie których poznaliśmy w hostelu sprawili że postanowiliśmy je uczcić wcześniej. Nie obyło się bez kawałka ciastka i czegoś mocniejszego do popicia. W końcu mamy polskie dusze. Doborowe, argentyńsko – niemiecko – brazylijske towarzystwo po raz pierwszy wyhylało whisky z kieliszka. To był piękny wieczór.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz