sobota, 3 sierpnia 2013

Rajd na północ


Po opuszczeniu Torres del Paine, czuliśmy się spełnieni. Na południu zobaczyliśmy to, co nas ciekawiło, swoje w zimnie przeżyliśmy, poza tym gonił nas czas. Do wylotu do Polski pozostało nam nieco ponad trzy tygodnie i około 6000km do przejechania. Ale niczym się nie przejmowaliśmy. Świadomość, że teraz z każdym kilometrem na północ będzie cieplej dodawała polotu (nawet Paweł miał już tego mrozu i dłuuugich godzin w namiocie serdecznie dość). Ale niestety początek nie był taki gładki. Już próbując opuścić Puerto Natales zostaliśmy pokonani i to doszczętnie... Rozszalała się taka ulewa, że w południe było ciemno jak w nocy. Zatem autobus, ale tylko do Punta Arenas. Tam, jest większa szansa na złapanie czegokolwiek ze względu na duży port i początek głównej trasy na północ. Stojąc  na wylocie, znów na mrozie, patrzyliśmy jak samochód za samochodem przejeżdża obok, i tylko cholerny wiatr szarpał nami i naszymi nerwami na ostatnich cienkich strunach...  Chwila radości, ale tylko na 20km... A potem nic, po prostu nic. Kiedy moje usta pokryły się fioletem, a stopy przymarzły chyba do podłoża, Paweł stwierdził, że czas zawrócić do miasta. Jednak dając szansę losowi zostaliśmy jeszcze ostatnie 15min. 

Po chwili na horyzoncie pojawiła się ogromna ciężarówa, taka jakie jeżdżą w Stanach, oczywiście w kolorze czerwonym. Machnęliśmy ot tak dla przyzwoitości, bo z doświadczenia wiedzieliśmy, że takie duże, ładne, czerwone i bez naczepy nigdy się nie zatrzymują. A tu niespodzianka! Wdrapaliśmy się do środka, a tam miejsca tyle ze imprezę można zrobić, no i ciepło! Dogadaliśmy się z kierowcą, że dojedziemy do Rio Gallegos, akurat przed zmrokiem, a że znaliśmy tam jedno miejsce noclegowe więc było nieźle. Najważniejsze, to wjechać do Argentyny na trasę nr 3. Jednak, jedziemy przez to miasto, jedziemy, aż my w końcu mówimy, że wysiadamy. A Sergio na to: „nie wysiadajcie, ja jadę dalej, a to w waszym kierunku”. „No tak, ale my nie znajdziemy miejsca na namiot po ciemku „. Na co on z uśmiechem „ale tu są dwa łóżka, nie ma problemu, ja jadę na północ i potem odbijam do Chile, do Santiago, możecie jechać ze mną”. Zdębieliśmy! Ale dobrze mu z oczu patrzyło więc, jak tu się nie zgodzić? I tak razem przejechaliśmy 2000km. Do samego Chile nam nie pasowało ale niedaleko Bariloche w Villa de Angostura powiedzieliśmy sobie „ciao”. To był nasz rekord, nigdy wcześniej jednym autem nie pokonaliśmy takiego dystansu, a do tego w doborowym towarzystwie, znajdując czas na lokalne piwo.
Pierwsza noc bez mrozu...  do tego ognisko wieczorem - to było jak lato, tylko jedna warstwa ciuchów do spania! I na tym się skończyło. Kolejnego ranka powitał nas znowu szron na namiocie i zamarznięte kałuże... Szlag by trafił! A miało być już ciepło...  Opuściliśmy ten górzysty, zalesiony region i wkroczyliśmy po raz kolejny w pustkę i nicość Argentyny. Marzenia o ogniskach też poszły w las, zero drzew na trasie, jedynie coś na ich kształt od czasu do czasu, powyginane i kolczaste karykatury. W takich chaszczach schroniliśmy się przed nocą. 
W momencie, kiedy zaszło słońce, spadek temperatury był tak wyczuwalny, że wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Gotując kolację, nie sposób było zdjąć rękawiczki, a przy czyszczeniu menażki woda momentalnie zamarzała. Paweł cały czas próbował rozpalić ogień, bo stóp nie czuliśmy już wcale. I jak na złość to pseudo drewno nie chciało się rozpalić. Nie miałam już siły dłużej siedzieć na zimnie, i stwierdziłam, że idę do namiotu. Trudno. Ale w końcu się udało. Posiedzieliśmy dłuższą chwilę przy ogniu i wiedząc co nas czeka położyliśmy się spać. Tym razem nie spięliśmy śpiworów jak zwykle, tylko wcisnęliśmy się najpierw w jeden, a potem drugi. Wesoło nie było, zwłaszcza, że możliwość ruchu była bardzo ograniczona więc za każdym razem kiedy jedno z nas budziło się ze zdrętwiałym bokiem, budziło to drugie i padało hasło „przewracamy się”. O poranku namiot był cały zamarznięty od środka, szron sypał nam się na głowy, a do kawy musieliśmy roztapiać wodę, którą przezornie wzięliśmy do środka – nic to niestety nie pomogło.  Tego już było za wiele. Masakra jakaś. Miałam jedną myśl w głowie, jechać, dalej i dalej, byle daleko stąd, do Cordoby, gdzie powinno być cieplej, nawet 20˚. A droga była mozolna i do granic wytrzymałości  nudna. Wjechaliśmy w region La Pampa, czyli 200km prosto, potem mały zakręt w lewo, następnie 300km prosto i zakręt w prawo... potem 200km i stacja benzynowa... 

W końcu dotarliśmy w okolice Cordoby, a właściwie do Alta Gracia, gdzie skusiliśmy się na wizytę w muzeum poświęconym Che Gewarze. Umiejscowione w domu, gdzie mieszkał jako chłopiec. Jest bardzo popularne, ale horrendalnie drogie! Legalnie na cenniku widnieje kilka opcji.  Najtaniej jest dla Argentyńczyków, potem dla studentów zza granicy, a zwykły turysta płaci 4x więcej! Nie powiem, żeby Paweł ze swoją brodą wyglądał na studenta, ale panie w kasie połknęły bajkę o studiach i pozostawionej w Polsce legitymacji, więc mieliśmy choć trochę taniej.

Cordoba, ciut nie ziemia obiecana! Wjechaliśmy tam wciąż opatuleni, w czapkach i rękawiczkach. Nic tak nie cieszy człowieka, a zwłaszcza mnie, jak dobre okazje cenowe. To jest plus pojawiania się w takich miejscach poza sezonem. Płaci się za pokój wieloosobowy ale nikogo tam nie ma.... A hostel znaleźliśmy tani, w starym, pięknym budynku, i mieliśmy swój pokoik z balkonem, cały prawie dzień oświetlonym słońcem. Czułam się jak przed laty w Toruniu na Bankowej, w naszym studenckim mieszkaniu na starówce. Planowaliśmy zostać trzy dni, ale z każdym kolejnym robiło się cieplej i cieplej, i tak przyjemnie było mieć chwilę urlopu od podróży, że zostaliśmy na pięć. Łyknęliśmy sobie nieco kultury odwiedzając muzea, kościoły i stare biblioteki, a także lokalnego trunku zwanego „Fernet”. Tak jak te pierwsze były bardzo strawne, tak to drugie ciężko było
przełknąć i człowiek popijał to jak za karę.
Czas było ruszyć dalej. Tym razem już w krótkim rękawku!! Nastąpiła taka zmiana temperatury, że ciężko było uwierzyć, że to to samo miasto i że minęło tylko pięć dni. Oczywiście nie bylibyśmy Polakami, gdybyśmy nie znaleźli dziury w całym. Było nawet ZA gorąco, a słońce świeciło ZBYT intensywnie. Ale mniejsza o to. Byliśmy naprawdę zadowoleni.

Dni mijały, odwiedzaliśmy kolejne stacje benzynowe - nasze ulubione miejsca noclegowe aż pewnego dnia tuż przed miastem Santa Fe zatrzymał się niesamowity człowiek. Nie dość, że po hiszpańsku mówił tak wyraźnie i tak pięknie, że rozumieliśmy go doskonale (o nas tego pewnie powiedzieć nie mógł)  to do tego był właścicielem małego browaru i zaraz z Pawłem zagłębili się detale odnośnie browarnictwa. Tak mu się spodobaliśmy, że zmienił swoje plany i postanowił obwieźć nas po Santa Fe, a do tego zawieźć nas nawet tunelem przez rzekę Paranę do miasta o tej samej nazwie. Na koniec, zajrzał do bagażnika, wyciągnął karton piwa i zapytał czy mamy miejsce w plecakach. Na takie rarytasy miejsce się zawsze znajdzie! I tak wzbogaceni o sześć wielkich butli piwa (i o parę kilogramów w plecakach) pojechaliśmy dalej. Chyba nie muszę pisać, jakie to piękne uczucie po ciężkim dniu, będąc gdzieś poza ludzkimi siedzibami, z rozstawionym namiotem i pod rozgwieżdżonym niebem, gdy usłyszy się dźwięk otwieranej butelki z piwem... a pierwszy łyk..
 Brazylia była coraz bliżej. Granicę zdecydowaliśmy się przekroczyć w pierwszym możliwym miejscu, padło na Uruguayanę. Przejście graniczne położone było na moście na rzece Uruguay. Po załatwieniu formalności po stronie argentyńskiej zapytaliśmy strażników „co dalej”? Informacja zwrotna była jasna i klarowna, mamy siedzieć i czekać na autobus, który zabierze nas na drugą stronę, bo przejście piesze jest zabronione. Tak też zrobiliśmy. Rzeczywiście przyjechał autobus, wewnątrz  sprawdzono nam pieczątkę i pojechaliśmy. Teraz tylko strona brazylijska i „Bem-vindo ao Brasil!” Przejechaliśmy most, wjechaliśmy w miasto, wszyscy wysiedli a my zgłupieliśmy. Gdzie jest granica? Zapytałam kierowcę, gdzie możemy dostać pieczątkę wjazdową, a on mi na to, że przy wyjeździe z kraju, że tutaj tak jest... hmm.  Coś mi tu śmierdziało, ale Paweł wyluzowany przekonywał mnie, że przecież nie przepuściliby nas na drugą stronę gdybyśmy nie mieli wszystkich formalności. No nic. Poszliśmy szukać noclegu. Drałowaliśmy chyba z 10km! Miasto, miasto i wciąż miasto! Populacja Brazylii jest “nieco” większa niż Argentyny co odczuwalne jest od razu. Do tego portugalski, dla nas - czarna magia. Rano z lekką nutką niepewności, wiadomo, pierwsze dni w nieznanym kraju, nie wiadomo co i jak, czy biorą na stopa i w ogóle. Ale pierwsze auto złapane, tylko że na 20km. Zwykle nie odmawiamy, ale tym razem, umówiliśmy się, że będziemy poruszać się przez większe mieściny, żeby w razie lipy złapać autobus do Sao Paulo i zdążyć na samolot.   

Zatem czekamy na coś bardziej konkretnego i w tym czasie znalazłam małą informację w przewodniku odnośnie wiz i takich tam. Nie dość, że musieliśmy mieć pieczątkę w paszporcie, ale do tego specjalną kartę wjazdu. Brak takowej grozi karą pieniężną w niemałej wysokości. No to wracamy. Najpierw na posterunek Policji Federalnej. Tam dowiadujemy się, że kara pieniężna to pikuś, mogliby nas za kratki wsadzić! Ale możemy wciąż wrócić  na most-granicę i dostać co trzeba. Więc z jakimś kierowcą tira, zatrzymanym  przez policjanta przeprawiliśmy się z powrotem na Argentyńską stronę (!) bez papierów i pieczątek. Tam na oczach służby granicznej przeszliśmy przez wyrwę w płocie i pomaszerowaliśmy na drugą stronę budynku, gdzie jak się okazało mieściło się okienko strony brazylijskiej. Pracownik był dość wyluzowany, kiedy usłyszał naszą historię, a po wszystkim usłyszeliśmy w końcu “Witamy w Brazylii, tym razem legalnie!” Przez całe to zamieszanie straciliśmy dużo czasu, zostało nam 6 dni i 1500km do pokonania. Do Sao Paulo pojechaliśmy więc autobusem.


 

piątek, 12 lipca 2013

Torres del Paine

Wszyscy znają dowcipy o Polaku, Rusku i Niemcu. Opowiem wam inny, o trzech takich co drzewa w Parku Narodowym Torres del Paine zasłaniały im widok na góry. Pierwszy, nie wiem skąd, spalił 150 km² parku, drugi - Czech, był lepszy, 155 km² lecz trzeci - Izraelita, pobił wszystkich, 176 km². Ci trzej panowie powinni podjąć pracę jako eksperci przy deforestacji. Łącznie puścili z dymem 481 km² lasów w jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi. To całkiem niezły wynik jak na 1810 km² parku, przy czym nie cały obszar porośnięty jest lasem. 

Przygotowania do wyjścia w góry zaczęliśmy od znalezienia informacji w necie na temat panujących tam warunków pogodowych. Większość opisywanych przygód z Torres del Paine informowała, że jeśli na siedem dni trekingu ma się trzy dni słońca, można uznawać się za szczęściarza. Według prognozy pogody dobre warunki miały trwać tylko przez następne dwa dni. No cóż, nie przemierzaliśmy tysięcy kilometrów by zrezygnować. Wyliczyliśmy racje żywnościowe na każdy dzień i dodaliśmy coś ekstra na dwa dni w razie czego. Może zabrzmi to dość dziwnie ale góry Patagonii to nie Bieszczady. Latem to miejsce jest dość bezpieczne ale zimą wszystko na szlakach jest pozamykane i naprawdę trzeba się przygotować jak do wyprawy. Zrobiliśmy nawet nasze własne ciasteczka energetyczne ze stopionych karmelków i musli mając nadzieję, że coś pomogą. Wszystko było przygotowane.

Dzień 1
Wyruszyliśmy oczywiście na stopa. Do parku było około 100 km za które firmy przewozowe życzą sobie około 100 PLN za osobę w jedną stronę. To jakiś żart. Zmowa cenowa w Argentynie to powszechność. Każda firma podaje identyczne ceny więc nie ma mowy o konkurencji. Transport publiczny działa tylko dla lokalnych, bo za każdym razem gdy pytaliśmy, odpowiedź była jedna, nic nie jeździ w tym terminie, mimo że na rozkładzie jazdy wyraźnie podane były daty i czasy odjazdów autobusów. No nic, kijek im w oko albo poniżej. Po kilku godzinach dostajemy się do bramy parku gdzie za wejście bulimy „jedyne” 140 PLN. Dowiemy się na koniec czy było warto. Gdy po całym procesie rejestracji udało nam się wyruszyć na szlak było już dość późno. Na nocleg wybraliśmy więc kamping Las Carretas, (nie ma mowy o noclegach na dziko) 2 godziny marszu więc prawie tyle, ile zostało do zachodu słońca. Po dotarciu na miejsce okazało się, że nie jesteśmy sami. Przygotowanie kolacji odbyło się w towarzystwie kilku ciekawskich myszy, które tylko czekały aż coś spadnie na ziemię. Cały prowiant powiesiliśmy na sznurku na najbliższym drzewie, by mieć co jeść przez kolejnych kilka dni.

Dzień 2
Rankiem okazało się, że sprytne myszy zadbały w nocy o to, byśmy nie musieli przemęczać się nadmiernym ciężarem naszego pożywienia podczas dalszej wędrówki. Trudno, jakoś damy radę. Ruszyliśmy dalej i powoli wspinaliśmy się coraz wyżej. W miarę upływających kilometrów i zwiększającej się wysokości widoki coraz bardziej zapierały dech w piersi, aż do czasu gdy dotarliśmy do Refugio Paine Grande. Kolosalne schronisko czy raczej hotel, przygotowany na przyjęcie mnóstwa turystów w sezonie letnim, szpeci swym wyglądem przepiękne otoczenie. Na nasze szczęście w zimę zamknięty jest na cztery spusty. Minęliśmy to coś szerokim łukiem i toczyliśmy się dalej w górę. Około południa trafiliśmy na niesamowite oczko wodne. Przy bezwietrznej i słonecznej pogodzie sprawiało wrażenie jakby było zmienione w ogromne lustro. To był nasz drugi dzień bardzo dobrej pogody czyli według wszystkich przeczytanych relacji zostawał nam jeszcze jeden dzień bez deszczu. Tej nocy docieramy do Refugio Grey. Miał być nocleg w namiocie na kampingu ale stróż, młody koleś palący blanta za blantem zaproponował nocleg w pokoju kolejnego brzydkiego hotelu za tą samą cenę co miejsce pod namiot. Czemu nie ?

Dzień 3
Wstaliśmy jeszcze przed wschodem słońca. Zostawiliśmy plecaki w pokoiku i popędziliśmy zobaczyć lodowiec, którego czoło schodziło wprost do jeziora Grey. Ta masa lodu spływająca wprost do wody, zmieniając kolory od białego do ciemno niebieskiego, wygląda tak niewinnie, że aż ciężko uwierzyć, że jest przyczyną powstania dość głębokiej doliny. Na jeziorze powoli dryfowały kawałki lodu. Pisząc kawałki, mam na myśli części lodowca o rozmiarach aut a nawet domów, a to tylko czubki wystające ponad wodę. Tego dnia czekało nas jeszcze kilka kilometrów a słońce w Patagonii zachodzi dość wcześnie, szczególnie zimą. Mieliśmy zamiar dojść do kolejnego obozu - Italiano. Niby to niedaleko bo około 20 km, ale przekonaliśmy się już, że poziomice na mapie kłamały, więc nie wiedząc co nas  czeka maszerowaliśmy dzielnie dalej. Tak jak przewidywała prognoza pogody, zaczęło się psuć. Silny wiatr i warstwa chmur pokrywająca niebo towarzyszyły nam przez cały dzień, aż do wieczora.
W Campamento Italiano zobaczyliśmy w końcu człowieka, a właściwie jego namiot. To był znak, że nie jesteśmy tu sami. Namiocik rozbiliśmy na podeście, bo czemu by nie ? Zawsze to jakaś izolacja od ziemi, mimo że w parku było dużo cieplej niż na otwartych przestrzeniach Patagonii.

Dzień 4
Zafundowaliśmy sobie mały odpoczynek. Chcieliśmy dojść tylko do punktu widokowego powyżej Campamento Britanico więc około 6 godz. w dwie strony. Bez bagażu było dużo łatwiej i szybciej. Pogoda znów dopisywała więc prognozy kłamały, na nasze szczęście. Na punkcie widokowym zachwyt! Zupełnie inny krajobraz niż przez ostatnich kilka dni. Po opuszczeniu piętra wegetacji wokół nas rozciągał się widok łysych ścian skalnych, na czubkach pokrytych śniegiem i lodem. Od czasu do czasu było słychać grzmoty schodzących lawin z pobliskiego szczytu Cumbre Principal. Podczas drogi w dół zatrzymaliśmy się na chwilkę by podziwiać masy śniegu i lodu sypiące się ze szczytów. Lawiny widzieliśmy już wcześniej w Nowej Zelandii ale to co zobaczyliśmy w tym miejscu przerastało poprzednie. Tam też narodził się nowy pomysł. Przyznam że niezbyt mądry ale co tam, raz się żyje. Mianowicie, po prawej stronie szlaku, za rzeką, schodził lodowiec Frances. Ów pomysł polegał na tym by podejść do jego czoła i po raz pierwszy w życiu dotknąć go. Ot tak po prostu. Edyta była dość sceptycznie nastawiona do całego planu. Starała się przemówić mi do rozsądku i tłumaczyła że to bardzo niebezpieczne. Lodowce są w ciągłym ruchu choć tego nie widać, i od czoła raz po raz odrywają się potężne bloki lodu ważące tony. Nie udało jej się mnie przekonać. Wieczorem przy namiocie zapewniłem że podejdziemy tylko na taką odległość, by móc zrobić kilka zdjęć i nie będziemy narażać się dla zabawy.

Dzień 5
Znów pobudka przed świtem, szybka kawa i kanapka. Idziemy do lodowca ! Przyznam, że byłem naprawdę podekscytowany. Kiedy w końcu stanęliśmy przed ścianą lodową wysoką na 15 metrów, poczułem respekt. Mieliśmy dojść tylko na bezpieczną odległość ale wiedziałem że tak nie będzie. Edycie strach ustąpił miejsca adrenalinie. Podeszliśmy tak blisko by móc go dotknąć. Ciężko mi opisać uczucie towarzyszące tej chwili. Lodowiec widziany z daleka nie wygląda tak potężnie, a cała zastygła masa wydaje się być jednolita w swej strukturze. Dopiero z bliska przekonaliśmy się, że wcale tak nie było. Niektóre fragmenty są smukłe i gładkie, gdy inne tuż obok był bardziej chropowate z mnóstwem uwięzionych wewnątrz pęcherzyków powietrza. Do tego wiadomo, że sam lodowiec buduje się od góry, więc to co jest na jego przedzie, prawdopodobnie ma setki a może nawet tysiące lat. Nie wiem tego dokładnie więc nie chcę kłamać, ale to co wiem, to że na pewno jest bardzo stare. W pobliżu małej rzeki wypływającej spod tej plastycznej masy było mnóstwo lodowego gruzu powstałego po oderwaniu się jej części. Pozwoliłem sobie na zabranie jednego małego kawałka, by po stopieniu zaparzyć nam kawę na tej wiekowej wodzie.
Reszta dnia minęła na dość długim marszu do kolejnego obozowiska. Powoli zbliżaliśmy się do momentu, gdy w końcu zobaczymy trzy ściany flagowych dla tego parku Torresów.

Dzień 6
To było wręcz niesamowite. To już szósty dzień dobrej pogody. Na szlaku wciąż niewielu ludzi, bo nie licząc dwóch pracowników parku, do dziś dnia spotkaliśmy tylko trzy osoby. Czuliśmy się jakby cały ten obszar był tylko dla nas. Po dotarciu do Campamento Torres, bazy wypadowej do stóp samych Torresów uznaliśmy, że z zobaczeniem tych ścian poczekamy do dnia następnego. Tym czasem krótki spacerek do bazy wspinaczkowej na końcu szlaku.
Wieczorem dołączyło do nas dwóch młodych kolesi, więc nie byliśmy już sami. Mimo zakazów rozpaliliśmy mały ogień, by było miło.

Dzień 7
Wstaliśmy zbyt późno. Do wschodu słońca zostało tylko 30 minut, a szlak do stóp Torresów to około godziny marszu non stop pod górę. Wyskoczyliśmy z namiotu jak poparzeni i całą trasę przebiegliśmy. Na miejscu, mimo tego, że mało nie wypluliśmy płuc i spoceni byliśmy jak szczury, byliśmy na czas. Spektakl właśnie się zaczął. Wstające słońce oświetlało trzy potężne ściany skalne przypominające zęby wyrastające z ziemi. Torresy wydawały się płonąć czerwonym ogniem. Nie trzeba używać Photoshopa by uzyskać piękne zdjęcia. Cały ten widok był dla nas ukoronowaniem wędrówki i cieszyliśmy się, że zostawiliśmy to sobie na koniec. Prawdziwa wisienka na torcie.
W tej jednej chwili, uznałem że po sześciu latach bycia z Edytą to miejsce i ten czas okazał się idealny do  rozpoczęcia nowego rozdziału w naszym związku :)




Podsumowując
Cały szlak nazwany „W” zajął nam 7 dni. (ponad 120 km ale nie spieszyliśmy się zanadto)

7 dni dobrej pogody (to chyba nagroda za trudy w dotarciu do tego miejsca).

W ciągu 7 dni spotkaliśmy tylko 7 turystów (ponoć latem tworzą się kolejki na szlaku).

Pogoda zepsuła się dopiero gdy opuściliśmy teren Parku i stanęliśmy na drodze by złapać autostop. 


środa, 3 lipca 2013

Na Południe...

Polak to uparte stworzenie. Staliśmy więc jak te dwa matołki i zastanawialiśmy się czemu nic nie jedzie. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić to koszmarne miasto Gobernador Gregores i wrócić na Rutę 40 a tu nic. Ani jedno auto. Nie poddaliśmy się jednak i w ten oto sposób spędziliśmy cały dzień przy drodze. Pod wieczór pewna para uświadomiła nas, że dalsza nasza podróż tą trasą jest niemożliwa, chyba że mamy ochotę  na kilkuset kilometrowy marsz. To nie wchodziło raczej w grę. Otrzymaliśmy zaproszenie na obiad i mogliśmy spędzić noc w ich ogrodzie. Nad ranem Helen podrzuciła nas na drogę wylotową ale tym razem nie na Rutę 40. Ponoć na tej trasie mieliśmy dużo większe szanse. Tak też było. Już po kilku minutach zatrzymał się koleś, który dzień wcześniej podwiózł mnie do sklepu. Jak miał więc nas nie zabrać? Chyba mu się spieszyło bo pędził jak szalony (190 km/h). To nasz rekord prędkości autostopem, który do dziś nie został pobity przez innego kierowcę. I tak oto podążaliśmy przed siebie zmieniając auta i kierowców by jak najszybciej dostać się do Ushuaia, miasta położonego na samym końcu świata. Podczas tego rajdu zatrzymaliśmy się w kolejnym nieciekawym miejscu, Rio Gallegos, ostatnim dużym mieście przed Cieśniną Magellana . 

Zapowiadał się spokojny wieczór i tak też było aż do momentu gdy podczas rozmowy z rodziną dowiedzieliśmy się, że moja siostra zmieniła nieco swoje plany i zamiast za rok, wychodzi za mąż za kilka tygodni! Jak obuchem w łeb. Nie wiedzieliśmy co mamy robić. Ważne wydarzenie w jej życiu a nas miało zabraknąć... Z drugiej zaś strony, jeśli polecielibyśmy do Polski nie stać by nas było na powrót do Ameryki Południowej i na kontynuację podróży. Jakoś jednak wspólnie z całą rodziną wybrnęliśmy z tej patowej sytuacji. Zarezerwowaliśmy więc bilety i ruszyliśmy dalej. 

Następnego wieczora wylądowaliśmy w jeszcze większej dziurze - Rio Grande i to w nocy. Nie było nam do śmiechu gdy kierowca tira wysadził nas na stacji benzynowej. Nie mamy nic przeciwko spaniu przy stacjach tylko że ta znajdowała się w samym centrum miasta. Maszerowaliśmy tak sobie na obrzeża z nadzieją, że znajdzie się jakieś ciche miejsce na namiot, gdy nagle pewien młody koleś zaprosił nas do domu swego przyjaciela. Troszkę podejrzana sprawa ale zaufaliśmy instynktowi i skorzystaliśmy z zaproszenia. Nie pożałowaliśmy. Po kilku minutach grzaliśmy się przy piecyku popijając mate z Totim, Gusem i Alberto w domu, który Alberto zbudował sam własnymi rękoma. Noc spędziliśmy co prawda w namiocie rozbitym w szklarni bo chatka miała tylko jedną izbę ale i tak było cieplej niż na zewnątrz. 
Dnia następnego dotarliśmy w końcu do Ushuaia. Radości nie było granic bo nie było jej wcale. Nie spodziewaliśmy się tego co zobaczyliśmy. Najdalej wysunięte na południe świata miasto nie miało za grosz klimatu. Tłumnie odwiedzane przez tysiące turystów, nie reprezentuje sobą nic ciekawego. Kilka uliczek wyglądających jak pomieszanie wioski alpejskiej z industrialnym miastem, potężny port i mnóstwo fabryk. Szczerze odradzamy wizytę w tym miejscu. Po prostu gra nie warta świeczki. Całe szczęście, że byliśmy już na południu Argentyny a stąd już tylko krok do Puerto Natales i do parku narodowego Torres del Paine. 

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Punta Arenas, gdzie poznaliśmy Francisco, hosta z CS u którego spędziliśmy kilka dni na wspólnym gotowaniu i rozmowach do baaardzo późnych godzin.  Francisco jest kartografem więc Edyta, miłośniczka map była naprawdę zadowolona, kiedy odwiedziliśmy jego miejsce pracy. Po dotarciu do Puerto Natales znaleźliśmy jak zwykle najtańszy hostel w mieście. Nie był to szczyt sezonu,więc cały budynek był pusty. W tym przypadku nie tyle mieliśmy prywatny pokój, co cały prywatny hostel. Do tego właściciel zostawi nam klucze, na wypadek, gdybyśmy wrócili z parku podczas jego nieobecności. Po prostu pięknie. Cisza i spokój. Nie opuszczało nas przeczucie, że to jeszcze nie koniec niespodzianek :)
























czwartek, 20 czerwca 2013

Ruta 40 zimą - gdzie diabeł nie może ...



Przez Perito Moreno przebiega kolejna osławiona droga Ameryki Południowej. Ruta 40 to ponad 7000 km trasy zaczynającej się na północy Argentyny, a kończącej się na samym południu. Wiedzieliśmy, że ruch na tej trasie do najpotężniejszych raczej nie należy ale być tu i nie spróbować to nie w naszym stylu. 
Raul polecał nam bardziej uczęszczaną trasę ale zdania nie zmieniliśmy. I tak oto po dwóch godzinach oczekiwania przejechaliśmy około 60 km dzięki uprzejmości dwóch gauchos.

Wysadzili nas na pustkowiu, bo sami skręcali w drogę, która zdawałaby się biec do donikąd. Pierwszy dzień w prawdziwej argentyńskiej Patagonii, jak się później okazało zamienił się w pierwszą noc w tym samym miejscu. Nie sądziłem, że będzie aż tak ostro. Ani jednego drzewa czy krzaczka, wszędzie płasko z nielicznymi czerwonymi wzniesieniami przypominającymi płaskowyże z filmów amerykańskich a do tego śnieg, mróz i wiatr. Przepięknie. 
Pocieszałem Edytę, że przecież w końcu coś musi tędy jechać a ludzie głupi nie są i nas tu nie zostawią na pastwę losu. Na kilka aut które nas minęły nie zatrzymał się nikt choćby zapytać czy wszystko w porządku. Po zmierzchu zdecydowaliśmy się jednak rozłożyć namiot przy drodze. Po oczyszczeniu kawałka terenu ze śniegu już byliśmy przemarznięci, a to był dopiero początek tak pięknie zapowiadającej się nocy. Temperatura w takim terenie spada tak gwałtownie, że metalowe barierki przy drodze wydają dźwięk jakby pękały. Tak samo dzieje się po wschodzie słońca, gdy metal zaczyna się rozszerzać. Niczym upiorna muzyka. Wrócę jednak na momencik do samej nocy. Będąc w Polsce nigdy nie przyszłoby nam do głów by spać w trzy-sezonowym namiocie przy -10˚C. Wciskając się w śpiworki (puchowe też nie były) powiedzieliśmy sobie tylko „oby do rana”. 
Nadszedł ranek a my wciąż mieliśmy stopy, więc całkiem nieźle. Zaparzyłem kawkę na wodzie z roztopionego śniegu by oszczędzić wodę pitną na później. Tego dnia nie staliśmy czekając na nadjeżdżające auta. Według mapy następna osada ludzka oddalona jest o około 70 km, więc jeśli nikt się nie zatrzyma to damy radę tam dojść w dwa dni. Po siedmiu kilometrach marszu znalazł się jednak ktoś, komu nie przeszkadzała dwójka podróżników w aucie. 

Do Bajo Caracoles dojechaliśmy dość szybko bo pusta trasa daje wiele możliwości komuś, kto nie boi się prędkości. Gdy jednak z niewielkiego pagórka zobaczyliśmy mieścinę na mapie zaznaczoną jako miasteczko, włosy zjeżyły mi się na głowie. Dojeżdżając modliłem się duchu by byli tam jacyś ludzie. Stanęliśmy na stacji benzynowej z dwoma dystrybutorami paliwa z poprzedniej epoki. Tam zakupiliśmy chleb własnej roboty, bo sklepu nie było i butelkę ohydnego jak się później okazało alkoholu. Na nasze szczęście był tam też hostel. Radość nie trwało jednak długo, bo był zamknięty. Z braku laku poszliśmy na posterunek policji w nadziei, że mają jakąś wolną celę, wszystko, oby nie kolejna noc na tym mrozie i wietrze. Policjant po dokładnym spisaniu naszych danych z paszportu kazał nam iść za nim. Nie mieliśmy nic przeciwko bo oznaczało to jedynie miejsce na nocleg. To, co otrzymaliśmy przerosło nasze oczekiwania. Posterunkowy był synem właściciela hostelu i otrzymaliśmy cały budynek do własnej dyspozycji. Rozłożyliśmy się w najlepszym miejscu w całym przybytku czyli w kuchni gdzie rozpaliliśmy sobie w kominku i uczciliśmy to nabytym wcześniej „napojem”. Wieczorem postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy a zadanie to było najłatwiejsze z łatwych bo sama mieścina liczy sobie 12 mieszkańców, my naliczyliśmy trzech przez cały dzień. Doszliśmy wiec do wniosku by rozejrzeć się nieco dalej ale i to nie było wyczynem, bo wystarczyło minąć dwie szopy by zobaczyć  wszystko w promieniu dziesiątek kilometrów. Tym razem nie nachodziliśmy się zbyt wiele bo nie było takiej potrzeby. 

Najpiękniejszy zachód słońca który mogliśmy oglądać w całym naszym życiu wynagrodził trudy dwóch ostatnich dni. Niebo było tak czerwone, że zdjęcia wyglądają dość nienaturalnie. Staliśmy tak przez jakiś czas z głowami zadartymi ku górze i oglądaliśmy to widowisko w milczeniu. Gdy natura zdecydowała o zakończeniu spektaklu wróciliśmy do naszego hostelu by chwilkę odpocząć przed dniem następnym.
Rankiem niespodziewanie złapaliśmy pierwsze auto na tej opuszczonej trasie. Ten kierowca również nie bał się prędkości, a w dodatku prowadził najlepszy samochód świata czyli firmowy. Takie pojazdy wjadą wszędzie a usterki zdają naprawiać się same. Po kilku godzinach dojechaliśmy do skrzyżowania lecz nasza dalsza droga wyglądała jak jeden wielki plac budowy, o którym ktoś zapomniał jakiś czas temu. Opuściliśmy więc rutę 40 i pojechaliśmy dalej do Gobernador Gregores. 

Kilka kilometrów przed miastem straciliśmy widoczność. Wpadliśmy w potężną burzę piaskową. Nie doświadczyliśmy wcześniej niczego takiego i mówię wam, że nie jest to przyjemne. Piach i kamienie sypały po szybach hałasując do tego stopnia, że nie słyszeliśmy się na wzajem. Kierowca stracił moją sympatię gdy spojrzałem na prędkościomierz. Ze 160km na godz. zwolnił do 120. Mimo, że siedziałem na tylnym siedzeniu zapiąłem pas. Maniak jakiś chciał nas chyba pozabijać bo widoczność była zerowa. Na prawdę nie widziałem nawet asfaltu przed samym autem a ten wciąż pruł przed siebie. Nic więcej nam nie pozostało jak tylko przeżegnać się i nagrać całą sytuację. W końcu dojechaliśmy do miasta gdzie schroniliśmy się na stacji benzynowej. Z racji, że że był to teren zabudowany, do latającego żwiru dołączyły latające przedmioty codziennego użytku czyli śmieci, ubrania, wiadra, miski, kawałki blachy falistej i kabli. Zabrakło zwierzyny domowej i hodowlanej upiętej zapewne na grubych łańcuchach. Nieliczni przechodnie też nie latali. Ci zmierzający z wiatrem biegli bo nie mieli wyjścia, ci natomiast śmiałkowie wybierający się pod wiatr, pochyleni pod kątem 45˚, z wielką wiarą że uda im się gdzieś tego dnia dojść poruszali się w tempie lodowca. My piliśmy kawkę na stacji i obserwowaliśmy wszystko przez wielkie szklane okna do czasu gdy również szklane drzwi nie wytrzymały i rozsypały się w drobny pył. Uznaliśmy że czas znaleźć miejsce na nocleg, coś bardziej bezpiecznego, z mniejszymi oknami. Namiot byłby rozwiązaniem gdyby wiatr wiał w kierunku w którym zmierzaliśmy. Udało się za dość wysoką cenę u gospodarza domu gościnnego, który z gościnnością miał tyle wspólnego co nic. Po raz pierwszy cieszyliśmy się z pokoju z oknem jak w więziennej celi.