W koncu z ulga ulokowalismy nasze garby w skrytce dworcowej i ruszylismy w poszukiwaniu biura turystycznego, za posrednictwem ktorego mozna wyrobic wizy do Chin. Konsulat w Istanbule twierdzi, ze nie przyjmuje wnioskow bezposrednio... Jest to co najmniej dziwne, zwlaszcza, ze Chinska Ambasada w Ankarze poinformowala nas, ze ambasady i konsulaty sa wlasnie po to, aby przyjmowac takie wnioski. Niestety mimo wszelkich staran nie udalo nam sie otrzymac najwazniejszej informacji: mianowicie czy po wyladowaniu w Nepalu (znalezlismy tanie bilety do Kathmandu) bedziemy mogli przez terytorium Tybetu wjechac do Chin. Nie pozostalo nic innego jak podziekowac posrednikowi, ktorego oplaty za zlozenie wniosku wizowego przekraczaly koszt samych wiz... i zapytac wujka google... Dowiedzielismy sie, ze nie dla nas Tybet pisany. Owszem mozna tam sie dostac, ale po otrzymaniu specjalnego pozwolenia wydawanego razem z wiza, plus wykupieniu zorganizowanej wycieczki w chinskim biurze podrozy, ktorej koszt wynosi od kilkuset dolarow wzwyz. Plan padl. Pojawila sie opcja druga: przelot samolotem do Bangkoku z miedzyladowaniem w Abu Dhabi. Wszystko pieknie ale z karta visa electron nie poszalejesz, wiec bukujemy przez posrednika, a po otrzymaniu potwierdzenia mamy przelac pieniazki na konto. Opuszczamy kafejke okolo 22.00 myslac o Bangkoku i mozliwosci ominiecia Pakistanu.
Odebralismy plecaki, tylko co dalej? W hostelach miejsca brak a Istanbul to nie male miasteczko. Okolo 150km wzdluz i 50km wszerz, a ponadto, bagatela, 13mln mieszkancow... Zjedlismy posilek w parku i wrocilismy do kafejki internetowej, cale szczescie czynnej 24/7.
Kolejna dla nas nowoscia byly statkobusy, czyli promy kursujacy co 10min pomiedzy europejska i azjatycka czescia miasta. Jednym z nich zabralismy przez ciesnine Bosfor i my. Zlapalismy autobus jadacy za miasto. Po drodze poznalismy Nur, ktora w zatloczonym autobusie ostrzegla nas przed kieszonkowcami i z usmiechem na ustach podala nam swoj nr tel. Mielismy sie spotkac za dwa dni w Sile - niedaleko polozonym nadmorskim miasteczku. Nasz plan byl prosty, dojechac do wsi, ktora lezala w okolicach duzego jeziora, zostac tam dwa dnia potem pojechac nad morze do owego Sile.
Skonczylo sie jednak na tym, ze gdy juz we wsi zapytalismy o droge do jeziora, nagle zebralo sie ponad 20 osob, nikt oczywiscie w komunikatywny sposob nie potarfil mowic po angielsku ani w zadnym innym jezyku, do tego dziwnie na nas patrzyli a ich oczy wielkie byly jak piec zlotych. Dwoch tubylcow zdecydowalo sie zawiezc nas nad to jezioro. Po przybyciu na miejsce i zobaczeniu straznika stalo sie jasne, ze to teren wojskowy... Straznik na migi przekazal nam informacje, ze tu spac nie wolno, bo rano przyjdzie policja i bedzie strzelac. Hmm moze to poligon... Tubylcy nawet w usilnych probach komunikacji zadzwonili do Nur i dowiedzielismy sie tego samego, ze nie wolno. Kazali zapakowac nam sie do samochodu i jechalismy z powrotem. Dodam tylko ze po dwoch dniach bez snu, bylo nam juz wszystko jedno, z jeziorem, bez jeziora.... cokolwiek. I tak wyladowalismy na posterunku Zandarmerii.
Zostalismy tylko my i zandarmii. Oczywiscie po raz kolejny jezyk angielski nie byl przydatny, za to my znamy slowo namiot juz w kazdym napotkanym jezyku - znacznie ulatwia to sprawe. Nastapila debata, co tu z nami zrobic i podczas gdy jeden z zandarmow pobiegl, by zrobic nam herbate, drugi stwierdzil ze musimy juz isc i zabral nas na droge, gdzie zatrzymal nam autobus do Sile. Warte wspomnienia jest jednak to, ze sprawdzali Pawla paszport trzy razy z pytaniem czy pracuje on w policji. W koncu Pawel prztlumaczyl im bardzo doslownie (ja polish, ty turkish), ze slowo polish w paszporcie oznacza obywatelstwo...
Wybila 23.00 na plazy w Sile, rozstawilismy namiot, wskoczylismy do nadzwyczaj cieplego morza i jedzac kanapki powstrzymywalismy opadajace powieki. Zasnelismy kamiennym snem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz