


Najciekawsze bylo to, ludzie trudnia sie tutaj uprawa orzechow laskowych. Turcja jest ich najwiekszym na swiecie producentem. Cale hektary porastaja zbocza gor, a w powietrzu unosi sie charakterystyczny zapach. My trafilismy na czas zbiorow, wiec kazdy wolny skrawek ziemi wykorzystany byl do ich suszenia. Kiedy zmienia barwe z zielonej na brazowa specjalna maszyna pozbawia je uschnietej otoczki a czyste orzechy wedruja do workow. Bardzo to ciekawe, szkoda tylko, ze towarzyszy temu wielka bieda i bardzo ciezka praca.
Co do naszego powrotu, nie uszlismy daleko, kiedy minal nas samochod, niestety caly zapakowany. Duzych szans na autostop nie mielismy, prawie nikt tedy nie jezdzil. Ale, o dziwo to zaladowane auto zatrzymalo sie i przywitala nas rozesmiana rodzinka. Plecaki ulokowalismy w bagazniku, Pawel usiadl z przodu, ja z tylu, tyle tylko, ze lacznie bylo nas w srodku 8 osob!!!! Na koniec, juz na miejscu dostalam od jednej kobiety prezent w postaci bransoletki na noge. Co za ludzie!
W wiosce wywolalismy sensacje. Chyba nieczesto przyjezdzaja tu turysci. Czulismy sie jak ufo. Wszyscy na nas patrzyli, komentowali cos po swojemu, a dwoch malych chlopcow na rowerach towarzyszylo nam jak cienie. Nic sobie z tego nie robiac, kupilismy chleb, cebule i odeszlismy za rog na popas. Krowy co chwile biegaly z jednej ulicy na druga, muczac cos do siebie... Sielanka... Czas w droge, zwlaszcza, ze bylismy umowieni ze znajomymi z Istambulu na godz. 21.30. Najpierw jedno, potem drugie auto - i miasto na horyzoncie.

Dotarlismy do centrum na czas. Dzieki uprzejmosci Muhammeta i Sameta, zatrzymalismy sie do odlotu w ich studenckim mieszkaniu, a w niedziele spotkalismy sie po raz kolejny z Nur, ktora poznalismy na poczatku naszej przygody z Turcja. Po raz ostatni przeszlismy sie ulicami miasta, przekasilismy cos w lokalnych jadlodajniach, a wieczorem Nur przyrzadzila istna uczte.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz