Dwa kółka.
Christchurch, gdzie wylądowaliśmy, może kiedyś piękne miasto, dziś zrujnowane przez potężne trzęsienie ziemi. Matka natura po raz kolejny pokazała ludziom miejsce w szeregu. Zatrzymaliśmy się tu jednak, bo trzeba było się jakoś ogarnąć. Nie wiedzieliśmy jeszcze gdzie, i w którą stronę chcemy jechać, ale wiedzieliśmy jakim środkiem transportu. Tym razem padło na rowery.
Po kilkudniowych poszukiwaniach znaleźliśmy starsze małżeństwo, które skupuje stare graty i łączy je jakimś dziwnym sposobem w pojazdy na dwóch kołach, które powinny przetrwać jeszcze jakiś czas. Podróżując jak najtaniej nie zastanawialiśmy się długo i nabyliśmy 2 takie wehikuły za 80 nowozelandzkich dolarów każdy. Stalowe ramy, osprzęt z lat dziewięćdziesiątych ,ale kółka się kręciły. Sakwy rowerowe kosztowały w sklepie 3 razy więcej niż same rowery więc nie mogliśmy sobie na nie pozwolić . Ciężka sprawa. Nie bylibyśmy jednak z Polski, gdybyśmy czegoś nie wykombinowali. Kilka narzędzi, śrubek i troszkę czasu potrzebne było by zamontować na bagażniki tanie torby na piwo znalezione w posezonowej promocji w pobliskim supermarkecie.

W końcu dojechaliśmy do domu Karoliny, Paula i małej Mili. Gdzie czekały na nas przyjazne dusze, ciepło domowego ogniska i wszystko to, co sprawia, że człowiek czuje się we właściwym miejscu i właściwym czasie. Budżet wymagał od nas znalezienia pracy ale, żeby jeszcze chwilę cieszyć się końcówką lata wybraliśmy się na pięciodniowy trekking do pobliskiego „Kahurangi National Park”.
Oczywiście nie obyło się bez atrakcji. Jak to zwykle bywa, idąc gdzieś z Pawłem – przygoda gwarantowana! Zatem trzeba było mi przetrwać wspinaczkę na bardzo strome zbocze, gdzie jedynym punktem zaczepu była porastające to zbocze trawa, kluczenie pomiędzy ziejącymi otworami w głąb ziemi będącymi ogromnie rozbudowanym systemem jaskiń jak się później okazało. Przeprawa w dół strumienia, wspinaczka na skały, na drzewa, korzenie, liny....słowem wszystko, o czym można pomyśleć. Ale było pięknie!
Tosia czyli „Pimp my ride” w wydaniu nowozelandzkim.
Zbliżająca się zima i perspektywa spędzenia w tym kraju mniej więcej kolejnych dziesięciu miesięcy zaowocowała kolejnym pomysłem. Kupmy auto i zamieszkajmy w nim! W tym czasie wynajmowaliśmy pokój w małym miasteczku więc jedyna szansa nabycia samochodu była aukcja internetowa... Wylicytowaliśmy auto w ciemno, nie widząc go i nie sprawdzając, a jedynym jego atutem była niska cena. Muszę przyznać, że kiedy zobaczyliśmy nasz nowy nabytek... Załamka. Ruina, śmierdząca ruina z plastikiem zamiast jednego okna i metalową płytą zamiast drugiego, usmarowana,okopcona w środku do granic wyobrażenia, z porwanymi siedzeniami z przodu. Co mieliśmy zrobić? Ryzyk - fizyk, plusem był silnik i niski przebieg. Mimo znacznego wieku (rok produkcji 1986) busik był niewiele (aczkolwiek intensywnie) używany, więc wytargowaliśmy obniżkę ceny oraz gratis w postaci płyt do budowy mebli, które planowaliśmy stworzyć.
gazową. Wszystko, co potrzebne jest do domu. Na koniec Paweł zbudował szafkę na zapasy, schowek na narzędzia i zewnętrzny stolik. Na zimę wyposażyliśmy się w elektryczny koc, mały grzejnik do użytku wtedy, kiedy mieliśmy prąd a bez prądu atmosferę podgrzewały ręcznie robione przez Pawła świece. Wszystko to brzmi bardzo drogo, ale znaleźliśmy sklepy z używanymi rzeczami i wydaliśmy całe nic.
Naszą Toyotę nazwaliśmy Tosia i mieszkaliśmy w niej do końca pobytu w Nowej Zelandii.
Praca.
Na koniec nasz szef Hermann „ucieszył” nas niezmiernie stwierdzając, że ma dla nas inną pracę... Mianowicie zbieranie jabłek w jego sadzie... Nie powiem, że się ucieszyliśmy ale lepiej mieć pracę niż jej nie mieć. Po wszystkim stwierdziliśmy, że jednak nie było tak źle. W doborowym towarzystwie czas leciał szybko a i jabłka zbierane na sok nie były tak męczące jak te zbierane na export.W międzyczasie korzystając z okazji, że mamy pracę na dłużej (czuliśmy się wręcz uprzywilejowani, ponieważ inni backpackerzy nie mogli liczyć na takie szczęście) przedłużyliśmy wizę o trzy miesiące i oszczędzaliśmy fundusze na przyszłość.
Dookoła Nowej Zelandii
W czasie naszego pobytu na wyspach zwiedziliśmy dużo. Najpierw w okresie zimowym, zrobiliśmy przerwę w pracach i wyruszyliśmy na Północną Wyspę. Tosia była świeżo stworzona, my w najlepszych humorach i cała wyspa przed nami. Staraliśmy się zawsze wybierać drogi mniej uczęszczane, szukając na noc miejsc z przepięknymi widokami.
Nie ma nic lepszego niż obudzić się rano w przepięknym miejscu, otworzyć drzwi od auta, usiąść z kawą na werandzie (stopniu na wejściu) i rozkoszować się wolnością. Nie licząc też kilometrów bawiliśmy się w gonienie słońca. Spotykaliśmy ludzi na swojej drodze, którzy tak zapatrzeni w swój ścisły plan, nie patrząc na to, że leje non stop jechali według wytyczonej trasy przeklinając pogodę... Nie był to nasz tok myślenia. Wiedząc, że na zachodnim wybrzeżu będzie padać minimum tydzień, woleliśmy przeprawić się na wschodnie wybrzeże i cieszyć się słońcem. Zawsze bez wielkiego planu, odkrywaliśmy miejsca, do których przeciętny turysta nie zajeżdża.
Poza tym w Nowej Zelandii istnieje jeden wielki problem. Nie jest to
kraj, gdzie można czuć wolność. Wszystko jest poukładane, ścieżki wytyczone. Na każdym, nieco bardziej znanym i uczęszczanym miejscu widnieją znaki „no camping”, „no overnight staying”. Do tego, jeśli strażnicy przyłapią kogoś na obozowaniu, lub noclegu w odległości 200m od takiego znaku, mandat kosztuje 200$. Pytaliśmy wielu Kiwi dlaczego tak jest, ale większość odpowiadała, że turyści, podróżując w swoich vanach śmiecą i srają po krzakach. Fakt, wiele osób kupuje lub wynajmuje takie auta. Jednak biorąc pod uwagę głęboką tradycję campingowania, mieszkania w autobusach przerobionych na domy, (tu w każdym niemal ogródku stoi przyczepa campingowa!) polityka zakazów nie ma sensu. Odkryliśmy, że nie chodzi o śmieci, ani o te „gówno” za przeproszeniem, bo w miejscach wyposażonych wW miejscach bardziej odludnych, gdzie biznes turystyczny jeszcze nie dotarł można było spać na legalu, ba, nawet widzieliśmy tablice z informacją, że jest to całkowicie dozwolone. Meandrując pomiędzy zakazami, przejeździliśmy cały kraj bez najmniejszego problemu, korzystając z campingów jedynie raz w tygodniu.
Południową Wyspę objechaliśmy tuż po Świętach Bożego Narodzenia,a Nowy Rok przyszło nam spędzić na szlaku, pod namiotem w ulewnym deszczu na dalekim południu.
Przyjaciele.
przeprowadziła się do naszej okolicy z czego wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni. Pracowaliśmy również z chłopakami z Francji - Jeanem i Marco, od których nauczyliśmy się wiele o winie oraz o konspiracyjnych teoriach na świecie. Johann – z nim pracowaliśmy i mieszkaliśmy kilka miesięcy stał się prawie naszym młodszym bratem. Po naszym wyjeździe został on właścicielem Tosi.
Nowa Zelandia - kraj to niebywale piękny. Krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Po raz pierwszy widzieliśmy stożki wulkanów, lodowce z bliska, setki kilometrów wybrzeża. Niezwykle piękny las naturalny „Te Urewera”, gigantyczne drzewa kauri. Florę i faunę zupełnie odmienną niż ta w Europie. Ale też widzieliśmy zniszczenia dokonane przez chciwego człowieka wcale nie tak dawno temu. Deforestację na masową skalę w celu uzyskania drewna do budowy oraz łąk do wypasu owiec i krów. Zszokowały nas widoki ogromnych połaci ziemi przekształconych na pastwiska, bez nawet pojedynczego drzewa, gdzie postępująca erozja i osuwiska nadawały całości bardzo smutny widok (gdzieś trzeba wypasać te 40mln owiec i Bóg wie ile krów). Rzędy sadzonych lasów, do których wejścia broni płot i znak, że przechodzenie będzie karane. Dużo, dużo rzeczy się nie spodziewaliśmy, jak tego, że zakaz palenia ognisk występuje w całym kraju, a w niektórych naturalnych lasach nie... co przywodzi na myśl pytanie „co jest warte ochrony? naturalny, czy sadzony las?” Z czasem nawet zaczęliśmy nazywać ten kraj „Nowa Farmlandia”, a także „No Zealand” ze względu na wszystkie zakazy... Jednak mimo tego wszystkiego, tak jak na początku zwłaszcza Paweł nie polubił tego kraju, tak po pewnym czasie, a już zwłaszcza na koniec pobytu stwierdziliśmy oboje, że moglibyśmy tu mieszkać. Taki czar.
Edu mam nadzieje że niedługo zrobicie nam prelekcję z pokazem zdjęć oczywiście :)
OdpowiedzUsuńno jasne kochana jak tylko wrócimy :)
Usuńhej... ale ta prelekcja niechaj będzie objazdowa, bo my tu w Nawiadach z Anią też śledzimy wpisy i oglądamy zdjęcia:) ściskamy i buziaki ślemy:)
OdpowiedzUsuńNie ma sprawy! dla Was prelekcja specjalna - prywatna! w waszej Wiosce Cudów! Pozdrawiamy!!!
Usuńdajcie znaka i mi, kiedy ona nastąpi, to z chęcią się dołącze ;)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam,
Kasia Olszewska (Romaniuk)
Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńn.z. 90% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylyja wzystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.
OdpowiedzUsuńwszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.
co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby