czwartek, 20 czerwca 2013

Ruta 40 zimą - gdzie diabeł nie może ...



Przez Perito Moreno przebiega kolejna osławiona droga Ameryki Południowej. Ruta 40 to ponad 7000 km trasy zaczynającej się na północy Argentyny, a kończącej się na samym południu. Wiedzieliśmy, że ruch na tej trasie do najpotężniejszych raczej nie należy ale być tu i nie spróbować to nie w naszym stylu. 
Raul polecał nam bardziej uczęszczaną trasę ale zdania nie zmieniliśmy. I tak oto po dwóch godzinach oczekiwania przejechaliśmy około 60 km dzięki uprzejmości dwóch gauchos.

Wysadzili nas na pustkowiu, bo sami skręcali w drogę, która zdawałaby się biec do donikąd. Pierwszy dzień w prawdziwej argentyńskiej Patagonii, jak się później okazało zamienił się w pierwszą noc w tym samym miejscu. Nie sądziłem, że będzie aż tak ostro. Ani jednego drzewa czy krzaczka, wszędzie płasko z nielicznymi czerwonymi wzniesieniami przypominającymi płaskowyże z filmów amerykańskich a do tego śnieg, mróz i wiatr. Przepięknie. 
Pocieszałem Edytę, że przecież w końcu coś musi tędy jechać a ludzie głupi nie są i nas tu nie zostawią na pastwę losu. Na kilka aut które nas minęły nie zatrzymał się nikt choćby zapytać czy wszystko w porządku. Po zmierzchu zdecydowaliśmy się jednak rozłożyć namiot przy drodze. Po oczyszczeniu kawałka terenu ze śniegu już byliśmy przemarznięci, a to był dopiero początek tak pięknie zapowiadającej się nocy. Temperatura w takim terenie spada tak gwałtownie, że metalowe barierki przy drodze wydają dźwięk jakby pękały. Tak samo dzieje się po wschodzie słońca, gdy metal zaczyna się rozszerzać. Niczym upiorna muzyka. Wrócę jednak na momencik do samej nocy. Będąc w Polsce nigdy nie przyszłoby nam do głów by spać w trzy-sezonowym namiocie przy -10˚C. Wciskając się w śpiworki (puchowe też nie były) powiedzieliśmy sobie tylko „oby do rana”. 
Nadszedł ranek a my wciąż mieliśmy stopy, więc całkiem nieźle. Zaparzyłem kawkę na wodzie z roztopionego śniegu by oszczędzić wodę pitną na później. Tego dnia nie staliśmy czekając na nadjeżdżające auta. Według mapy następna osada ludzka oddalona jest o około 70 km, więc jeśli nikt się nie zatrzyma to damy radę tam dojść w dwa dni. Po siedmiu kilometrach marszu znalazł się jednak ktoś, komu nie przeszkadzała dwójka podróżników w aucie. 

Do Bajo Caracoles dojechaliśmy dość szybko bo pusta trasa daje wiele możliwości komuś, kto nie boi się prędkości. Gdy jednak z niewielkiego pagórka zobaczyliśmy mieścinę na mapie zaznaczoną jako miasteczko, włosy zjeżyły mi się na głowie. Dojeżdżając modliłem się duchu by byli tam jacyś ludzie. Stanęliśmy na stacji benzynowej z dwoma dystrybutorami paliwa z poprzedniej epoki. Tam zakupiliśmy chleb własnej roboty, bo sklepu nie było i butelkę ohydnego jak się później okazało alkoholu. Na nasze szczęście był tam też hostel. Radość nie trwało jednak długo, bo był zamknięty. Z braku laku poszliśmy na posterunek policji w nadziei, że mają jakąś wolną celę, wszystko, oby nie kolejna noc na tym mrozie i wietrze. Policjant po dokładnym spisaniu naszych danych z paszportu kazał nam iść za nim. Nie mieliśmy nic przeciwko bo oznaczało to jedynie miejsce na nocleg. To, co otrzymaliśmy przerosło nasze oczekiwania. Posterunkowy był synem właściciela hostelu i otrzymaliśmy cały budynek do własnej dyspozycji. Rozłożyliśmy się w najlepszym miejscu w całym przybytku czyli w kuchni gdzie rozpaliliśmy sobie w kominku i uczciliśmy to nabytym wcześniej „napojem”. Wieczorem postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy a zadanie to było najłatwiejsze z łatwych bo sama mieścina liczy sobie 12 mieszkańców, my naliczyliśmy trzech przez cały dzień. Doszliśmy wiec do wniosku by rozejrzeć się nieco dalej ale i to nie było wyczynem, bo wystarczyło minąć dwie szopy by zobaczyć  wszystko w promieniu dziesiątek kilometrów. Tym razem nie nachodziliśmy się zbyt wiele bo nie było takiej potrzeby. 

Najpiękniejszy zachód słońca który mogliśmy oglądać w całym naszym życiu wynagrodził trudy dwóch ostatnich dni. Niebo było tak czerwone, że zdjęcia wyglądają dość nienaturalnie. Staliśmy tak przez jakiś czas z głowami zadartymi ku górze i oglądaliśmy to widowisko w milczeniu. Gdy natura zdecydowała o zakończeniu spektaklu wróciliśmy do naszego hostelu by chwilkę odpocząć przed dniem następnym.
Rankiem niespodziewanie złapaliśmy pierwsze auto na tej opuszczonej trasie. Ten kierowca również nie bał się prędkości, a w dodatku prowadził najlepszy samochód świata czyli firmowy. Takie pojazdy wjadą wszędzie a usterki zdają naprawiać się same. Po kilku godzinach dojechaliśmy do skrzyżowania lecz nasza dalsza droga wyglądała jak jeden wielki plac budowy, o którym ktoś zapomniał jakiś czas temu. Opuściliśmy więc rutę 40 i pojechaliśmy dalej do Gobernador Gregores. 

Kilka kilometrów przed miastem straciliśmy widoczność. Wpadliśmy w potężną burzę piaskową. Nie doświadczyliśmy wcześniej niczego takiego i mówię wam, że nie jest to przyjemne. Piach i kamienie sypały po szybach hałasując do tego stopnia, że nie słyszeliśmy się na wzajem. Kierowca stracił moją sympatię gdy spojrzałem na prędkościomierz. Ze 160km na godz. zwolnił do 120. Mimo, że siedziałem na tylnym siedzeniu zapiąłem pas. Maniak jakiś chciał nas chyba pozabijać bo widoczność była zerowa. Na prawdę nie widziałem nawet asfaltu przed samym autem a ten wciąż pruł przed siebie. Nic więcej nam nie pozostało jak tylko przeżegnać się i nagrać całą sytuację. W końcu dojechaliśmy do miasta gdzie schroniliśmy się na stacji benzynowej. Z racji, że że był to teren zabudowany, do latającego żwiru dołączyły latające przedmioty codziennego użytku czyli śmieci, ubrania, wiadra, miski, kawałki blachy falistej i kabli. Zabrakło zwierzyny domowej i hodowlanej upiętej zapewne na grubych łańcuchach. Nieliczni przechodnie też nie latali. Ci zmierzający z wiatrem biegli bo nie mieli wyjścia, ci natomiast śmiałkowie wybierający się pod wiatr, pochyleni pod kątem 45˚, z wielką wiarą że uda im się gdzieś tego dnia dojść poruszali się w tempie lodowca. My piliśmy kawkę na stacji i obserwowaliśmy wszystko przez wielkie szklane okna do czasu gdy również szklane drzwi nie wytrzymały i rozsypały się w drobny pył. Uznaliśmy że czas znaleźć miejsce na nocleg, coś bardziej bezpiecznego, z mniejszymi oknami. Namiot byłby rozwiązaniem gdyby wiatr wiał w kierunku w którym zmierzaliśmy. Udało się za dość wysoką cenę u gospodarza domu gościnnego, który z gościnnością miał tyle wspólnego co nic. Po raz pierwszy cieszyliśmy się z pokoju z oknem jak w więziennej celi.


wtorek, 18 czerwca 2013

Mini Camping Raul - Argentyna



Ten krótki post chciałbym poświęcić niesamowitemu człowiekowi, poznanemu dość przypadkowo, zaraz po przekroczeniu granicy chilijsko-argentyńskiej.

Po kilkukilometrowym marszu, bo od chilijskiego do argentyńskiego przejścia granicznego jest około 8 km (nie wiadomo czemu) dotarliśmy do pierwszej małej mieściny. Już dawno uznaliśmy z Edytą, że posiadam w sobie nieznany czynnik przyciągający dziwnych ludzi. Jeśli w stuosobowym tłumie znajdę się ja i jakaś dziwna osobowość mam 99 procent szans na bliższy kontakt. Tak też i tu pośród ludzi podążających w kierunku lokalnych barów, by posilić się i poplotkować podczas tradycyjnej sjesty znalazł się człowiek uznawany za miejscowego dziwaka. Szedł za nami kilkaset metrów i nawijał po hiszpańsku tak szybko, że nie mieliśmy szans na zrozumienie ani jednego słowa. Po jakimś czasie mówiąc sam do siebie obrał inny kierunek marszu, a nas pozostawił samym sobie. Sądziliśmy że to nasze ostatnie spotkanie, los jednak pokazał inaczej. 

Noc spędziliśmy kilka metrów od brzegu potężnego jeziora. Po raz pierwszy od chilijskiej Patagonii było ciepło i pogodnie. Cieszyliśmy się z przybycia do Argentyny. Następnego dnia złapaliśmy na stopa taksówkę. Młody kierowca wymienił kwotę za kurs, na co w odpowiedzi usłyszał dziękuję i że nie możemy mu zapłacić bo nas na to nie stać, a stojąc przy drodze czekamy na kogoś, kto zabierze nas bez kasowania. Chyba doszedł do wniosku, że zabierze nas tak, czy inaczej bo otworzył bagażnik auta i pomógł wrzucić plecaki. Tak znaleźliśmy się w Perito Moreno, 56 km dalej. 

Niesamowita miejscowość, w której nie ma nic do zobaczenia, leżąca pośrodku równie niesamowitej nicości. Wszędzie płasko i anie jednego drzewka, sam piach, jak na pustyni. Tak właśnie wyglądało nasze pierwsze spotkanie z Patagonią po tej stronie Andów. Wiał tak silny wiatr, że w drodze do sklepu, Edytę wywiało kilka razy na szosę. To zadecydowało, że musieliśmy znaleźć nocleg gdzieś w miasteczku, bo tu przynajmniej są budynki, które ochronią nas od szalejącej natury . Ku wielkiemu zdziwieniu znaleźliśmy informację turystyczną. Standardowo wytłumaczyliśmy, z jakiego powodu znaleźliśmy się w tej „niesamowitej” miejscowości i jasno określiliśmy jakie kategorie noclegów nas interesują. Dużo do wyjaśniania nie było, a cena to jedyna kategoria, której staramy się trzymać. Tak trafiliśmy przed małą furtkę z napisem „MINI CAMPING RAUL”. Naprawdę musiał być bardzo mały, bo nie było go można zobaczyć albo samo miejsce za nic go nie przypominało. 
Mały domek i coś na kształt ogródka. Ani jedno ani drugie niezbyt zachęcające. Wyjścia nie było. Pukamy do drzwi. Nigdy wcześniej się tak nie czułem jak w tym właśnie momencie, gdy w otwartych drzwiach zobaczyłem miejscowego dziwaka poznanego wczoraj.  Zgłupiałem, chciałem odwrócić się na pięcie i odejść jak najszybciej, lecz Raul bo tak ów dziwak miał na imię mimo sędziwego wieku okazał się dużo szybszy i zanim się obejrzeliśmy, siedzieliśmy przy stole w jednoizbowym domku zajadając ciasteczka i popijając kawę. Poprosiliśmy Raula, by mówił nieco wolniej to postaramy się coś zrozumieć. Uspokoiłem się dopiero gdy gospodarz przedstawił nam zeszyt, coś na kształt księgi pamiątkowej. Praktycznie każdy jeden wpis turystów z całego świata (kilku Polaków też tu było) zaczynał się od wzmianki by porzucić pierwsze wrażenie na temat Raula, i że mimo jego wyglądu i sposobu bycia jest niesamowitą osobą o wielkim sercu. Tak spędziliśmy kilka godzin przy stole popijając Yerba Mate z miętą i cytryną. Pod wieczór potrafiliśmy się już porozumieć, a miejsce stało się jakoś bardziej przyjazne i przytulne niż na samym początku. Sam Raul, emerytowany policjant, aktualnie artysta-poeta sypiący wierszami na poczekaniu prowadzi dość ciekawy tryb życia. Twierdzi, że niewiele mu potrzeba, a kemping (kawałek trawnika na tyłach domku) który prowadzi od 23 lat służy bardziej zapoznaniu ludzi z innych części świata niż celom zarobkowym. Cena, którą zażądał za noc to równowartość paczki papierosów, które są tu bardzo tanie. 

Z Raulem spędziliśmy w sumie dwa dni, gdzie większość czasu przesiedzieliśmy przy stole, jedząc i pijąc mate, gotując lub oglądając wiadomości w tv, z których mało rozumieliśmy. Magiczny to był dla nas czas, magiczne miejsce z niesamowitym magikiem we własnej osobie.


sobota, 15 czerwca 2013

Carretera Austral – „droga” przez Patagonię.


Ta osławiona droga, jeśli drogą można to nazwać, jest popularną trasą dla autostopowiczów w sezonie letnim. Niewielu wybiera się tu jednak w zimę. My do lata czekać nie mamy zamiaru, więc cóż nam pozostaje. Stajemy na poboczy i łapiemy okazję. Pierwszego dnia przemierzamy niesamowity odcinek trasy o długości 46 km i wieczorem docieramy do pierwszej przeprawy promowej. Wspomnę jeszcze że przed opuszczeniem Puerto Montt przeczytaliśmy kilka postów autorstwa miłośników taniego podróżowania i najbardziej utkwił nam w pamięci jeden, w którym to zawarte były trzy porady dla wybierających się tą drogą na południe. Zacytuję: "Po pierwsze, uzbrój się w cierpliwość. Po drugie, zaopatrz się w solidną odzież przeciw deszczową. Po trzecie, wracaj do najbliższego miasta i kup bilet autobusowy w inne miejsce." Czekając na prom, zastanawiam się, czy aby na pewno nie porywamy się z motyką na słońce. Nie poddajemy się i wsiadamy na łajbę. 

Koniec dnia przyniósł jednak coś miłego w postaci Eduardo, którego poznajemy tuż przed przybiciem do brzegu. Noc spędzamy u niego przy domu rozkoszując się wcześniej ciepłem piecyka w kuchni, herbatą i bułeczkami z miodem domowej roboty.

Kolejny dzień i kolejny niesamowity dystans, 55 km z Puelche do Hornopiren. Po raz pierwszy w życiu stoimy przy drodze w miejscu gdzie dokładnie wiemy, o której jeżdżą auta. Na tym krótkim odcinku trasy, zaraz za przeprawą promową  auta jeżdżą z dokładnie określoną częstotliwością wymierzaną przez kolejne promy. Jeśli nikt nas nie zabierze teraz, to następna szansa za 45 minut. Jazda autostopem to zapewne najtańszy środek transportu i przy okazji można poznać wielu ciekawych ludzi, o czym raczej pisać nie trzeba, jednak dla mnie jest w tym coś, czego nie lubię. To poczucie uzależnienia od innych ludzi, bez których utkniemy gdzieś na trasie. Dla mnie i Edyty ten środek lokomocji wciąż odpowiada ale świadomi jesteśmy, że z wolnością, a o to nam chodzi w naszej podróży, ma to raczej mało wspólnego. Wiele godzin stania, by przejechać  taki dystans może czasem irytować. Znajdujemy jednak sposób by się nie poddać i wciąż przeć do przodu. Nasz złoty środek to świadomość, że na trasie jesteśmy prawdopodobnie jedynymi autostopowiczami, a trud jaki sobie zadajemy motywuje, by jechać dalej i się nie poddać. To jak wyzwanie od losu.

Przejechaliśmy w końcu te 55 km do kolejnej przeprawy promowej i co, i nico. Łódka już popłynęła a następna jutro. Ale tak miało być. Dzięki temu znajdujemy kamping ekologiczny gdzieś na obrzeżu wioski czy miasteczka sam już nie wiem. Właściciel  trochę się zdziwił widząc nas z plecakami. Ostatni goście byli tu 2 miesiące temu zaraz po zakończeniu sezonu letniego ale i tak przyjął nas wyśmienicie. Po kilku godzinach dyskusji, głównie na temat metod produkcji różnych alkoholi, idziemy do jego domu na strucla z jabłkami a właściwie by go najpierw upiec. Niemiecki przepis, chilijsko-polska ekipa i ciasto smakuje niesamowicie.
Poranek. Chyba nic już nas nie może zaskoczyć. Przy zakupie biletów na prom okazuje się że tam gdzie chcemy płynąć nie popłyniemy. Zawalona droga odcięła przystań a kolejna dostępna jest w Chaiten. Po kilku godzinach docieramy do celu późnym już wieczorem. Jest ciemno a to nie najlepiej wróży jeśli chce się znaleźć ciche miejsce na namiot. Zawsze wiatr w oczy. Dajemy jednak radę i po pół godzinie rozstawiamy majdan kilka metrów od drogi. W nocy znów pada i nie przestaje również nad ranem. Dziś zakładamy nasze super
przeciwdeszczowe spodnie kupione w sklepie z odzieżą używaną za dolara. Goretex to może nie jest ale czy jest coś lepszego od roboczych gumowych spodni w dodatku żółtych? Wody nie przepuszczą a i widać nas na drodze z kilometra. Przez Chaiten przechodzimy praktycznie bez przystanku. Nie cieszą nas widoki miejsc po kataklizmach. W 2008 roku wulkan o tej samej nazwie pokrył całe miasto grubą warstwą popiołów. 4200 ludzi ewakuowano ale domy zostały prawie całkowicie zniszczone. Dziś, po 5 latach osada liczy już 900 osób. Dowiedzieliśmy się, że rząd chcąc zmusić ludzi by osiedlali się w innych częściach kraju i zamiast pomocy po prostu odciął dostawy prądu i wody pitnej. Nie trwało to jednak długo, gdyż znaleźli się uparci, którzy mimo tych przeszkód powrócili.


Tego dnia udało nam się przemierzyć kolejne kilometry w liczbie 46. Na nocleg wybieramy sobie małą chatkę za mostem, w połowie zawalona ale udaje się nam wcisnąć namiot a nawet rozpalić ogień. Nigdy wcześniej nie pomyślałbym, by spać w czymś takim, ale podróże kształcą. Na głowę nie kapie, tropik się suszy i namiot nie podmaka od dołu. Czego chcieć więcej.


Wciąż leje, z tą różnicą, że mocniej niż wczoraj. Do użycia wkracza kolejny sprzęt w postaci parasola. Nie podróżowaliśmy jeszcze z takimi wynalazkami ale tym razem naprawdę się przydaje. Na zmianę staramy zatrzymać się jakieś auto ale widać nie każdy kierowca jadący sam w pięcioosobowym aucie wierzy, że dwie osoby więcej różnicy nie stanowią. Kilka godzin cierpliwości i jedziemy 20 km dalej. Miły właściciel firmy budowlanej również nie wierzy, że uda nam się przejechać kilkaset kilometrów do Coyhaique autostopem, ale gdy wysiadamy z auta stwierdza, że wieczorem i tak nas tu pewnie spotka wiec wyśle jednego z pracowników, by zabrał nas do kolejnego miasteczka. Szczęście się do nas uśmiecha i tego samego dnia docieramy aż do La Junta. Pada rekord trasy, 119 km w 9 godzin. To prawie trzy razy szybciej niż piechotą. Cieszymy się tym bardziej, że rozstawiamy nasz domek w kuchni na kempingu.

Po kilku dniach deszczu wychodzi słońce. Pierwsze auto i 248 km. Los wyraźnie daje znaki by porzucić marzenie o przejechaniu całej Carretera Austral aż do Villa O’Higgins, która jest ostatnią osadą ludzką w tym rejonie Patagonii. W sezonie zimowym przejścia graniczne na południu są pozamykane a ostatnie czynne to Chile Chico. Dodam jeszcze, że ciągłe deszcze, które nie dawały nam spokoju przez ostatnie dni, nie nastrajają nas pozytywnie i niewiele nam trzeba by zdecydować o zmianie trasy.

Radość ze słońca nie trwa jednak długo. Jeden pogodny dzień okazał się tylko ciszą przed burzą i gdy w końcu docieramy do Coyhaique zaczyna padać, tym razem śnieg. Utwierdza nas to tylko w przekonaniu, że decyzję podjęliśmy nieomylnie, Do tego Edyta,mój prywatny klimatolog, daje dość szeroki wykład na temat różnic pogodowych w zależności od rzeźby terenu i z nadzieją na to, że uda nam się jutro dotrzeć do Argentyny a co za tym idzie znaleźć się po drugiej stronie Andów i zostawić deszcze Chilijczykom docieramy do Chile Chico. Już tylko kilka kilometrów dzieli nas od słonecznych dni.


Podsumowując całą trasę muszę się przyznać że dumni jesteśmy że udało nam się przejechać łącznie około 640 km i przepłynąć około 130 km w zaledwie 7 dni. Biorąc pod uwagę warunki pogodowe, stan drogi, porę roku a w szczególności ilość aut na drodze wyszło całkiem nieźle. Nie poleciłbym jednak nikomu jechać tędy o tej porze roku. Podobno latem trasa wygląda niesamowicie. Mnóstwo wulkanów i gór po drodze, których zimą nie zobaczycie z powodu ciężkiej i gęstej warstwy chmur przesłaniającej wszystko powyżej 100 metrów od miejsca, gdzie zapewne spędzicie cały dzień w nadziei, że ktoś tędy przejedzie. Plusem jest radość po dotarciu do cywilizacji, że nie utknęło się gdzieś po drodze bez jedzenia, bo o wodę martwić się nie trzeba.


sobota, 8 czerwca 2013

Puerto Montt i Wyspa Chiloe



Na Puerto Montt padło z powodu jego położenia. To tu właśnie zaczyna się słynna Carretera Austral, droga przez chilijską Patagonię. Samo miasto niczym specjalnym nie jest ale odróżnia się od innych nieustającymi opadami deszczu. Przez kilka dni pobytu udało nam się raz zobaczyć słońce a poza tym padało dzień i noc. Do zwiedzania nie mamy tu zbyt wiele więc zabieramy się za ponowne zbadanie sprawy Rapa Nui. Po kilku godzinach udaje nam się odnaleźć stronę internetową bo adres który otrzymaliśmy w Valparaiso był oczywiście nieprawidłowy. Cieszymy się więc z kolejnego kroku do przodu w tym temacie. Radość nie trwa jednak długo. Po przestudiowaniu informacji, a było ich troszkę, okazało się że jeśli chcemy płynąć musimy napisać list do pana gubernatora z wyjaśnieniem dlaczego chcemy dostać się na wyspę w taki a nie inny sposób. Kolejna masa papierów do wypisania i wysłania pod wskazany adres. Potem oczekiwanie na odpowiedź. To możemy jeszcze jakość znieść ale nie da się przeskoczyć faktu że statek nie dawno wrócił z rejsu a następny jest w 2014 roku. No i dupa. Nic to, przynajmniej mamy poczucie że nie poddaliśmy się bez walki.

W między czasie płyniemy na wyspę Chiloe. Wszyscy w okół podniecają się tym ponoć przepięknym, magicznym miejscem więc szkoda by było je minąć. Docieramy do Castro, miasta w centrum wyspy, późnym popołudniem. Oczywiście leje jeszcze bardziej niż w Puerto Montt. Szukamy więc miejsca na namiot i po godzince znajdujemy idealne, zaraz za placem budowy. Lało przez całą noc. Rankiem niespodzianka, wciąż leje. Pakujemy przemoczone rzeczy i ruszamy w miasto. Odwiedzamy drewniany zabytkowy kościół, całkiem przyzwoity. Normalnie omijam tego typu miejsca, te było jednak inne niż większość. Mimo że jeden z większych ale w całości zbudowany z drewna, nie obwieszony złotem i innymi bogactwami. W środku kolejna niespodzianka. Na jednym z filarów wisi sobie spokojnie wizerunek naszego Papy Polaka. Nie dziwi to nas jednak bo za każdym razem gdy odpowiadamy ludziom na pytanie skąd jesteśmy, cieszą się ogromnie (nie jak w zachodniej Europie) i powtarzają Papa lub solidarność.  
Ciekawsze są tu jednak domy nazwane palafitos. Nazwa ta pochodzi od samej ich konstrukcji. Dawno temu ludziom zabrakło miejsca we wsi pod budowę. Zaczęli więc wbijać w dno zatoki wysokie na kilka metrów słupy, na których konstruowali swe mieszkania.  Od frontu łączyli je ze stałym gruntem tylko małą kładką. Dziś stare i wysłużone bale wciąż zdają się spełniać swe zadanie ale osobiście nie chciałbym mieszkać w jednym z nich. Chyba zbyt dużo stresu wywoływało by we mnie przeświadczenie że w każdej chwili moje łóżko może stać się szalupą ratunkową. W całej mieścinie są dwie takie ulice i wygląda to naprawdę niesamowicie. 

Wracamy do Puerto Montt by wysuszyć i spakować rzeczy. Szczerze mówiąc i ja i Edyta zmęczeni już jesteśmy miastami i podróżowaniem autobusami. Myśleliśmy na początku że to fajnie i wygodnie ale to chyba nie nasz sposób na przemierzanie krajów. Dwa dni później wychodzi słońce a my wychodzimy na trasę wylotową nr 7, Carretera Austral by złapać pierwszy autostop. Mimo przestróg wielu ludzi i naszego hosta z CS, Carlosa, aby nie jechać tą trasą w zimę, z uporem czekamy na to, co przyniesie nam los.