czwartek, 10 października 2013

Ciekawe spotkanie w Paragwaju



Po urlopie w Argentynie nadszedł czas na Paragwaj. Około 400 km z Ciudade del Este do Asuncion chcieliśmy śmignąć jak najszybciej. To pierwsze miasto do najciekawszych nie należy. Przypomina bardziej wielki bazar Ameryki Południowej zaczynający się w samym centrum miasta i ciągnący się aż do granicy. Można kupić dosłownie wszystko, od skarpetek do pralek automatycznych tak więc Argentyńczycy i Brazylijczycy ciągną tu całymi tłumami i wykupują dosłownie wszystko. Problem polega na tym, że nie wszyscy z kupujących zdają sobie sprawę co kupują. Te same produkty, oferowane przez małe sklepiki są tańsze o około 40% od tych sprzedawanych w wielkich centrach tuż obok. Można być jednak pewnym, że nie jest to sprzęt oryginalny a gwarancja działa chyba tylko do czasu wyjścia ze sklepu. Masy ludzi zaślepione pięknymi znaczkami światowych marek nie zwracają na to jednak żadnej uwagi. Opuściliśmy więc to miasto jak najszybciej i ruszyliśmy przed siebie główną trasą w stronę Asuncion. Droga była całkiem przyzwoita bo na poruszaliśmy się asfaltowym poboczem, tylko archaiczne ciężarówki z ich czarnymi wyziewami z rur wydechowych nie ułatwiały zadania. Kilogramy ołowiu wdychaliśmy z każdym przebytym kilometrem i nic nie mogliśmy na to poradzić. Nie było alternatywnej trasy jak tylko ta, którą jechaliśmy na zachód. Mniej więcej w połowie, w małym mieście zatrzymał się się samochód którego kierowca, przemiły człowiek prowadzący klub rowerowy, zaprosił nas do siebie do domu. 


Krajobrazy nie zachęcały ale to co działo się przy drodze było dla nas czymś nowym. Życie zdawało by się toczyć tylko przy trasie. Mnóstwo małych straganów zbitych z desek i resztek blachy falistej oferowało szeroki asortyment. Koszulki piłkarskie, drewniane zabawki, jedzenie i to co nam posmakowało najbardziej, terere. Terere to rodzaj mate, z tą różnicą, że do przygotowania tego orzeźwiającego napoju Paragwajczycy używają zimnej zamiast gorącej wody z ubitymi wcześniej w moździerzu ziołami. Przepyszne.

Południową część tego kraju przejechaliśmy dość szybko. W miarę płaski teren pozwalał na dystanse dnia między 85 a 105 km tak więc do Asuncion dojechaliśmy w kilka dni. Tam było już bardziej ciekawie choć drożej niż się tego spodziewaliśmy. Podzczas zakupów w sklepie spożywczym nieopodal naszego hostelu, podszedł do nas młody człowiek i bez wahania rzucił „cześć”. Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie. Od początku naszego pobytu w Ameryce nie spotkaliśmy żadnego Polaka a tu, w niewielkim sklepie taka akcja. Okazało się że Szymon podróżuje razem z dwoma Piotrkami i Moniką. Ucieszyliśmy się z tego spotkania i umówiliśmy się na wieczorne piwko.
Szymon i Piotrk jeżdżą po Ameryce Południowej furgonetką niczym z filmu Drużyna A ale nie jest to tylko zwykła podróż. Prowadzą projekt mający na celu nagranie dokumentu na temat zmian, które zaszły od czasu gdy tą samą trasą podążał Tony Halik 50 lat wcześniej. Do tego wożą ze sobą mini kino i w odwiedzanych przez nich miejscach prezentują polskie kreskówki. Według mnie to niesamowita idea tym bardziej, że w naszej podróży otrzymywaliśmy mnóstwo od ludzi, ale nie mogliśmy dąć nic w zamian.
Monika i drugi Piotrek mają zamiar objechać świat dookoła. Szymona i Piotrka spotkali gdzieś na trasie i przez jakiś czas podróżują razem.
Znów na naszej trasie spotkaliśmy wspaniałych ludzi którzy sprawili, że nasze osobiste plany odsunęliśmy w kąt i postanowiliśmy zostać w mieście jeden dzień dłużej.
Z Asuncion do Salty w Argentynie zdecydowaliśmy się na podróż autobusem. Długa prosta droga, z ciągnącymi się farmami po obu jej stronach nie nastrajała nas pozytywnie tym bardziej, że wołało nas o wiele ciekawsze wyzwanie jakm było przekroczenie pasma Andów. Wiedzieliśmy, że wysokie góry na granicy Argentyny i Chile łatwe do jazdy nie będą, ale na pewno dużo ciekawsze niż kilkuset kilometrowa droga prosta jak struna.



czwartek, 3 października 2013

Wodospady Iguazu



Po odpoczynku w Foz do Iguacu nie napedałowaliśmy się zbytnio, bo po około 20 km dotarliśmy do Puerto Iguazu w Argentynie. Tu kolejny postój. Przyjemnie od czasu do czasu poczuć się jak turysta. W dniu moich urodzin pojechaliśmy zobaczyć jedne z największych wodospadów świata, Cataratas do Iguacu. Można je zwiedzić od strony brazylijskiej i argentyńskiej. Ponoć z Brazylii jest piękny, panoramiczny widok na całość wodospadów ale z tej drugiej strony jest się naprawdę blisko. Z racji, że taka zabawa tania nie jest wybraliśmy Argentynę. Nie żałowaliśmy.
 

Platformy połączone długimi mostkami wybudowano tak, by zwiedzający mogli poczuć majestat i siłę milionów ton wody spadającej w dół z niewyobrażalną siłą. Gdy dotarliśmy do pierwszej z nich, położonej tuż na skraju górnej części grupy wodospadów nazwanych Gardło Diabła, widok wywoływał lekki zawrót głowy. Wszystko wyglądało jak w 3D. Woda spadała dosłownie zewsząd, nawet z pod platformy, wywołując tak silny rozbryzg, że byliśmy mokrzy. Energia bijąca od tego miejsca podziałała na nas silniej niż super mocna kawa. To nie był jednak koniec. Budowniczowie wybudowali jeszcze dwa szlaki. Jeden mniej więcej w połowie wysokości i drugi na samym dole. Mieliśmy czas więc obeszliśmy wszystkie dokładnie. Widoki były tak niesamowite że sam już nie wiedziałem co uchwycić w kadrze aparatu. Jestem pewien że nawet specjaliści w dziedzinie fotografii nie są w stanie ująć potęgi i piękna tego miejsca a to tylko dla tego, że trzeba to po prostu poczuć. Byliśmy tam dokładnie w dniu moich urodzin więc Edyta uznała, że możemy trochę zaszaleć i zapomnieć o budżecie. Zafundowaliśmy sobie, jak przystało na prawdziwych turystów, rundkę super szybką łodzią motorową. Po kilku minutach pływania w pewnej odłegłości od wodospadów i fotografowania wszystkiego, co działo się dookoła otrzymaliśmy radę by schować aparaty do wodoszczelnych worków. Wtedy się zaczęło. Odpłynęliśmy na pewną odległość od
mas spadającej z hukiem wody tylko po to, by kapitan mógł rozpędzić łódź i z dużą prędkością wpłynąć wprost pod wodospad. Woda lała się centralnie na nas. Ciężko było otworzyć oczy a serce waliło jak oszalałe. Trwało to jakiś czas, kapitan starał się opanować rozkołysaną łódź, by móc w odpowiedniej chwili odpłynąć na bezpieczną odległość. Myśleliśmy że to już koniec atrakcji. Myliliśmy się. Łódź nabrała jeszcze większej prędkości, jakby unosiła się ponad wodą i za kolejnym zakrętem zobaczyliśmy jeszcze większy wodospad z jeszcze większą masą wody. Część pasażerów, tych starszych zaczęła krzyczeć. My nabraliśmy w płuca powietrza i przygotowaliśmy się na największy w naszym życiu prysznic. Gdy wysiadaliśmy z łodzi nogi drżały nam pod wpływem zwiększonej dawki adrenaliny i przez resztę dnia nie mogliśmy skupić się na niczym innym, jak tylko na rozmowach o tym, co właśnie przeżyliśmy. Gdyby to było możliwe, z pewnością zamieszkałbym na jednej z tych platform.




wtorek, 1 października 2013

Ciężkie początki w Brazylii



Z Marilii wyjechaliśmy dość późno, bo około 14.00 więc mowy nie było o zrobieniu długiego dystansu. Plan na pierwszych kilka dni to około 60 km dziennie, tak na rozruszanie. Pierwszego dnia nie poszło nam jednak tak, jak tego chcieliśmy. Nie byliśmy zbyt zadowoleni z 42 km ale nie wzieliśmy pod uwagę, że słońce zachodziło przed 18.00. Drugiego dnia lepsi też nie byliśmy. Tuż po opuszczeniu przytulnego ogródka pewnego starszego pana, Edyta złapała pierwszego flaka. Słońce nie pomagało ani w naprawie dętki, ani w dalszej  jeździe. Temperatury dnia sięgały nawet ponad 40˚C więc ile wody w siebie wlewaliśmy, tyle samo uchodziło każdym centymetrem naszych ciał. Toczyliśmy się jednak uparcie do przodu, aż po kolejnych 40 km dotarliśmy do zwyczajnej, nieszczególnie pięknej miejscowości Paraguacu Paulista.


Paraguacu Paulista

Zostało nam jeszcze parę godzin dnia więc wiedzieliśmy, że do 60 km dobijemy spokojnie. W miasteczku mieliśmy zrobić szybkie zakupy i ruszać dalej. Tak się jednak nie stało. Już na starcie zaczepił nas młody koleżka, który towarzyszył nam aż do centrum. Po zakupach pojawił się mały problem. Ilu ludzi pytaliśmy o drogę by wydostać się na naszą trasę, tyle różnych odpowiedzi otrzymywaliśmy. W pewnym momencie zatrzymał się kolejny człowiek, więc było nas już troszkę, stojących na skrzyżowaniu. Poddaliśmy się i nie zadawaliśmy więcej pytań ale lokalni wciąż debatowali,tym razem między sobą, którędy powinniśmy jechać. Człowiek, który zjawił się jako ostatni nie wydawał się chcieć nam pomóc. W zamian tłumaczył nam coś o jakimś redaktorze i wywiadzie. Grzecznie wytłumaczyliśmy, że nie możemy czekać kolejnych kilku godzin bo wtedy będzie za ciemno na znalezienie miejsca na nocleg. Usłyszeliśmy, że z tym nie będzie problemu i po jednym telefonie zjawił się Regionaldo. Lokalny animator kultury, dzięki któremu zadomowiliśmy się na scenie teatru, z kuchnią, przysznicem a nawet ze śniadaniem następnego poranka. Jeszcze tego samego wieczoru Regionaldo zabrał nas by pokazać co dzieje się w Paraguacu. Najpierw odwiedziny w szkole capoeira angola, potem mogliśmy zobaczyć stary pociąg z XIX wieku, a na koniec szkoła muzyczna, w której mnóstwo młodzieży i dzieci ćwiczy każdego dnia. Można powiedzieć, że na deskach teatru spędziliśmy kilka dni, w ciągu których udzieliliśmy kilka wywiadów. Nie było to coś wielkiego ale dla nas to dość ciekawe doświadczenie, tym bardziej, że rozmowy odbywały się po portugalsku. W dniu, w którym mieliśmy ruszać dalej odwiedziliśmy jeszcze szkołę aby spotkać się z uczniami i porozmawiać z nimi po angielsku, a potem w drogę. Niestety przez moją nieuwagę zostawiłem telefon na murku w parku. Gdy wróciliśmy, już go nie było. To zdrzenie wywołało wielką akcję, którą ciężko opisać. W każdym razie dziwnym zbiegiem okoliczności pewna pani z Urzędu Kultury wiedziała z kim rozmawiać, by znaleźć nieszczęsny przedmiot. Cała akcja przeniosła się z centrum na obrzeża miasteczka, gdzie szanowna pani i Regionaldo toczyli zaciętą dyskusję z miejscowym cwaniaczkiem. Ja się nie wcinałem bo nie rozumiałem z tego prawie nic. Cierpliwość moja skończyła się jednak w momencie gdy zrozumiałem, że te rozmowy dyplomatyczne nie przynoszą efektu. Wstałem i łamanym portugalskim zaproponowałem zapłatę i ten właśnie fakt skierował całą sprawę na właściwy tor. Wróciliśmy więc do centrum, gdzie czekała na nas Edyta i po około 10 minutach zjawił się cwaniaczek z telefonem w ręku. Niby to tylko zwykły przedmiot ale kontakty, które stracilibyśmy wraz z nim są dla nas bezcenne.


Nieszcęścia chodzą parami, za to szczęścia całymi grupami

Po 20 km od Paraguacu, na drodze pośrodku niczego zatrzymał się miły pan jadący z naprzeciwka. „Jedliście już obiad?” zapytał. Spojrzeliśmy się na siebie nie wiedząc czy dobrze zrozumieliśmy. Tak wylądowaliśmy na porządnym obiedzie w restauracji pomiędzy stawami rybnymi. Jedzenia było więcej niż zdołaliśmy zjeść i oczywiście wszystko na koszt miłego pana właściciela. Szło nam zbyt gładko i przyjemnie bo następnego dnia, lewe kolano Edyty odmówiło posłuszeństwa. Maść z apteki i bandaż miał załatwić sprawę ale by to nastąpiło powinna była przestać pedałować na kilka dni. Twarde dziewcze nie rozpatrywało nawet takiej możliwości więc pod wieczór zjawiliśmy się w miasteczku Porecatu. Zbliżała się już noc, a jedyne miejsce na namiot, które wskazywali mili ludzie to trawnik przed dworcem autobusowym. Udaliśmy się na policję i gdy tylko poruszyliśmy sprawę noclegu, dość kłopotliwą dla lokalnej władzy wykonawczej zjawił się człowiek, który widział nas na rowerach minutę wcześniej. Ten wieczór spędziliśmy przy piwku na kilkugodzinnej lekcji portugalskiego. Edi i Denise którzy zaprosili nas do swojego domu dali nam wszystko czego potrzeba. Prysznic, pralkę, ciepły posiłek, łożko a przedewszystkim swoje otwarte serca.


Kolejne szczęście w nieszczęściu

10 km za Porecatu, kolano Edyty dawało o sobie znać jeszcze bardziej. Tabletka przeciwbólowa i dziewcze twierdziło, że da radę. 2 km więcej i kolejny miły pan zatrzymuje swoje auto byśmy mogli usłyszeć kolejne dziwne pytanie na naszej trasie. „Chcecie zobaczyć park krajobrazowy?”. Biorąc pod uwagę, że od początku na drodze widzimy głównie plantacje trzciny cukrowej była by to miła odmiana. Musielibyśmy jednak zboczyć z głównej trasy i wybrać nieco mniej komfortową dla zbolałej nogi Edyty drogę. Miły pan, Valdinei miał jednak rozwiązanie i na ten problem. Po kilku minutach mknęliśmy eleganckim pickupem z rowerami załadowanymi na pace. Park Ibicatu położony nad rzeką Tibagi ma swój własny mikroklimat. Na całej trasie było gorąco ale w parku było do tego wilgotno. Zbliżała się ulewa więc po obiedzie zaserwowanym przez Valdinei, zdecydowaliśmy że zostaniemy na noc. Kolano wciąż nie pozwalało zapomnieć, w którym miejscu ciała się znajduje więc  Edyta dostała miksturę pod bandaż przygotowaną z eukaliptusa i alkoholu. Nockę spędziliśmy w leśniczówce znów zostawiając nasz namiot nierozpakowany. Następnego dnia Edyta kulała jeszcze bardziej. Niezbyt wiedzieliśmy  co robić. Otrzymaliśmy inny naturalny preparat z mentrusa, przygotowany przez Valdinei, który wytłumaczył nam także, że dalsza część trasy to jeszcze większe góry i doły co na pewno nie pomoże Edycie. Zaproponował więc, że wywiezie nas dalej, gdzie będzie łatwiej. 85 km później żeczywiście teren wydawał się być bardziej płaski. Zrobiliśmy jeszcze 20 km rowerami i znaleźliśmy przytulne miejsce do spania przy fermie kur.


Dni ciężkiej pracy

Przez kolejnych kilka dni pedałowaliśmy naprzeciw pogodzie, która nie ułatwiała nam zadania. Wysokie temperatury wyciskały z nas poty jak z gąbki ale nie poddawaliśmy się. Kolano Edyty też nie chciało się naprawić, może z powodu terenu który znów, poprzecinany rzekami, stał się pofałdowany jak zmięty materiał. Nie mogliśmy narzekać tylko na miejsca noclegowe. Trafiła nam się szatnia w jakiejś firmie, w której zostaliśmy zamknięci na noc, a także weranda na tyłach przydrożnego mini baru, w którym skosztowaliśmy domowej roboty cachasy i hotel tańszy niż każdy hostel w którym dotychczas zdażyło nam się spać. Dotarliśmy w końcu do miejsca, w którym jak dla mnie stała się rzecz niesamowita. Pośród pól uprawnych wypatrzyliśmy mały domek otoczony krzakami. Zapytaliśmy więc o możliwość rozbicia namiotu. Starsza pani słysząć to pytanie wydała się bardzo podekscytowana. Oczywiście zamiast namiotu dostaliśmy własny pokój i obiad w domku wśród nie zwykłych jak się okazało krzaków, ale krzewów kawowych. Dzięki Cleuzie i  Iziquielowi mogliśmy na własne oczy zobaczyć cały proces od zbioru zielonych jeszcze ziaren kawy po przez oczyszczanie palenie i mielenie, by na końcu popijać świeżutką kawkę. Tego smakunie zastąpią żadne, wcześniej pite przeze mnie kawy. Opuściliśmy to miejsce bogatsi w doświadczenie i cały, chyba kilogramowy worek świeżej, nie palonej jeszcze kawy by móc zawsze pić świeżutką.


U celu



W końcu dotarliśmy do Foz do Iguacu. Tu mogliśmy odpocząć jakiś czas i zdecydować co dalej z chorym kolanem. Odwiedziliśmy park ptaków. Ani ja, ani Edyta nie lubimy zoo ale zostaliśmy tam zaproszeni przez człowieka, który w młodości przejechał całą Amerykę Południową rowerem, więc zdecydowaliśmy, że się tam wybierzemy. Muszę przyznać, że uczucia towarzyszące nam podczas tej wizyty mieliśmy dość mieszane. Z jednej strony, mnóstwo ptaków uwięzionych w klatkach, z drugiej zaś, naukowcy pracujący w tym miejscu nad przywróceniem ginących gatunków naturze. Na pewno nie spodobała nam się sytuacja gatunków trzymanych poza klatkami. By ptaki nie mogły odlecieć miały przycięte jedno ze skrzydeł. To już przesada. W zoo byłem tak dawno że nawet nie pamiętam kiedy i gdzie to było. Po tym doświadczeniu wiem, że nie wybiorę się w takie miejsca już nigdy więcej. Mimo, że do moich urodzin pozostało jeszcze kilka dni, wspaniali ludzie których poznaliśmy w hostelu sprawili że postanowiliśmy je uczcić wcześniej. Nie obyło się bez kawałka ciastka i czegoś mocniejszego do popicia. W końcu mamy polskie dusze. Doborowe, argentyńsko – niemiecko – brazylijske towarzystwo po raz pierwszy wyhylało whisky z kieliszka. To był piękny wieczór.


poniedziałek, 16 września 2013

Sao Paulo i nowy pomysł na podróż



Sao Paulo to potężne miasto i zarazem największe w Ameryce Południowej. 19 milionów mieszkańców to prawie połowa populacji naszego kraju. Cieszyliśmy się więc bardzo, że mieliśmy się gdzie zatrzymać. Piękny apartament na 15 piętrze należy do Louise i Pedra. Poznaliśmy ich w Nowej Zelandii i w ciągu trzech dni zaprzyjaźniliśmy się. Tam właśnie obiecaliśmy, że odwiedzimy ich w Brazylii i obietnicy mogliśmy dotrzymać. Pozostały nam 4 dni do wylotu do kraju i ten właśnie czas spędziliśmy niewiele razy opuszczając ich lokum. Raz udaliśmy się do sklepu i to by było na tyle. Muszę przyznać, że wielkie miasta zawsze nas przerażały, a to już nie wielkie miasto, ale prawdziwy kolos. Louise i Pedro zafundowali nam naprawdę niezłe przyjęcie. Już pierwszego dnia mieliśmy okazję poznać kilku ich przyjaciół na małej imprezce. Przepiękni ludzie, jak to sami nazywają z wioski Butantan  czyli dzielnicy, którą wszyscy zamieszkują.

Lot do Polski trwał dość długo i gdyby nie whisky na pokładzie pewnie byłby jeszcze dłuższy. Ale co tam mieliśmy przed sobą 2 piękne tygodnie wakacji od podróży i co najważniejsze wesele mojej siostry Agnieszki i Marcina. Czas ten minął zbyt szybko. Spotkanie z rodziną i przyjaciółmi obudziło w nas chęć pozostania na Suwalszczyźnie, którą mimo podróży przez świat wciąż uważamy za najpiękniejsze miejsce na ziemi. Chcieliśmy nawet przełożyć lot ale cena takiej operacji przewyższała koszty samego biletu. Poza tym w Ameryce pozostało jeszcze kilka ciekawych miejsc do odwiedzenia i jeszcze więcej wspaniałych ludzi do poznania. Wróciliśmy więc do Sao Paulo.

U Louise i Pedra spędziliśmy jeszcze trochę czasu. Z jakiegoś powodu nie mogliśmy zebrać się do kupy i ruszyć w dalszą podróż. Dość ważnym powodem by zostać były urodziny Edyty, na których mogliśmy zaprezentować lokalny, 60-cio procentowy trunek z Suwalszczyzny.  Później Louise zafundowała nam kolejną niesłychanie ciekawą atrakcję. Jako że pracuje na Uniwersytecie w Sao Paulo, w Instytucie Butantan, zaprosiła nas na spacer pomiędzy półkami z pojemnikami zamieszkałymi przez skorpiony, pająki i stonogi. Węże też się znalazły, tylko na zewnątrz,  jakby w wielkim terrarium na wolnym powietrzu. Wszystkie te stworzenia są jadowite co nie nastroiło mnie pozytywnie do jakiejkolwiek podróży przez Amerykę. Mieliśmy także okazję poznać nawet rodziny naszych przyjaciół, które odwiedziliśmy w miasteczku Marilia. Tam spędziliśmy piękny weekend, podczas którego spotkaliśmy rodziców, siostry, wielu wujków, cioć, kuzynów i kuzynek. Uwierzcie mi, Brazylijczycy mają naprawdę duże rodziny.




Wrócę jednak na moment do czasu, gdy już prawie wsiadaliśmy do auta by wyjechać z Sao Paulo do Marilii, z której, według planu udać się mieliśmy na zachód autostopem. Taki był zamiar, gdy nagle Edyta zapytała „starczy nam kasy na rowery?” Zdębiałem. Za godzinę mieliśmy ruszać a tu taki gwóźdź. Nie powiem by pomysł mi się nie podobał ale czemu w tym czasie. Już w Nowej Zelandii nalegałem na pedałowanie przez Południową Amerykę ale wtedy to Edyta była dość sceptycznie nastawiona. Zapytaliśmy więc naszych przyjaciół czy nie był by to kłopot gdybyśmy po wizycie w Marilii wrócili z nimi z powrotem, by ogarnąć rowery i cały potrzebny sprzęt. Tak też się stało.

Po powrocie do Sao Paulo okazało się, że mimo tak potężnego miasta, zadanie zakupienia stafu takiego jak bagażniki i torby nie było wcale łatwe. Kupiliśmy już rowery, nie takie z supermarketu, troszkę lepsze ale po przecenie bo miały zadrapane nalepki. Zebranie reszty zajęło kilka dni bo albo było trzeba zamawiać przez internet albo, w przypadku bagażników, musiałem troszkę popracować kątówką by można je było w ogóle zamocować. Gdyby nie pomoc Louise i Pedro nie wiem jak byśmy to wszystko zorganizowali. Bez znajomości języka i posiadania fizycznego adresu zamieszkania nie wiem czy starczyło by nam cierpliwości.
Gdy wszystko było już gotowe i po raz drugi nosiliśmy się z zamiarem wyruszenia w drogę, Louise wpadła na pomysł byśmy zamiast wyjeżdżać z Sao Paulo, co zajęło by nam pewnie cały dzień lub dłużej, pojechali z nimi po raz drugi do Marilii, tym razem z rowerami i pedałowanie rozpoczęli właśnie stamtąd a przy okazji moglibyśmy raz jeszcze odwiedzić rodziny.

Po dwóch dniach ponownej wizyty w Marilii nadszedł czas pożegnania. Popłynęło kilka łez i nie bez powodu. Po raz drugi w naszej podróży spotkaliśmy ludzi z którymi poczuliśmy tak silną więź jaka łączy rodzinę. Została tam część nas samych i dwie jabłonki z naszymi imionami zasadzone przez tatę Louise. Dziękujemy wam serdecznie i do zobaczenia za rok w Suwałkach ;)