Zbliżało się już
późne popołudnie gdy przekraczaliśmy barierę asfaltowej i pustynnej drogi.
Great Central Road przypomina czerwoną, piaskową autostradę bardziej niż się
tego spodziewaliśmy. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów dzieliliśmy z
ciężarówkami długimi na 52 metry (Road Train). Zamiecie piaskowe tworzone przez
te trój naczepowe potwory uniemożliwiały prowadzenie auta, więc za każdym razem
gdy widzieliśmy przed sobą coś w postaci małej burzy piaskowej zatrzymywaliśmy
się gdzieś na poboczu. Muszę przyznać, że byłem troszkę zawiedziony tym
widokiem. Spodziewałem się bardziej pędzenia przez odludne bezdroża, a tu takie
kwiatki.
Pierwsza noc na
pustyni zmieniła troszkę mój nastrój na lepszy. Przepiękny zachód słońca i
niesamowicie czyste, gwieździste niebo było widokiem dla którego warto było
wybrać tą właśnie trasę. Ślady wielbłądów, węży i pająków uświadomiły nam
szybko, że nie byliśmy tu sami, lecz mimo poszukiwań nie znaleźliśmy niczego, co
by wyglądało na żywe. Kolejne kilka dni brniemy przed siebie mijając wraki
samochodów, których właściciele prawdopodobnie wierzyli że uda im się przebyć
tą trasę bezproblemowo.
Udało się nam też znaleźć kilka dzikich wielbłądów co
wywarło na nas niesamowite wrażenie. Mimo że wielbłądy zostały sprowadzone do Australii
przez człowieka a potem rozbiegły się i zaadoptowały do tych warunków, pasują
tu o wiele bardziej niż do cyrku lub zoo.
Czwartego dnia
dojechaliśmy do centrum pustyni i tuż przed Ayers Rock złapaliśmy gumę. Niby
nic się nie stało. Trzeba tylko zmienić koło i dalej w drogę. W rzeczywistości
wyglądało to troszkę inaczej. Prosta operacja w upale (45˚C w cieniu) wysysa
energię z człowieka w zastraszająco szybkim tempie.
Po godzinie dotarliśmy do
celu. Majestatyczna czerwona skała góruje nad płaską pustynią a my gapiliśmy
się na nią chyba przez godzinę. Czas jednak jechać dalej. Teraz już asfaltem do
Alice Springs a potem na południe do Melbourne. Czas pożegnać się z pustynną
drogą, co jak się później okazało nikomu nie było w kość. Kilkanaście minut
ciszy w aucie i nie wytrzymałem. Propozycja zmiany trasy z asfaltowej na
południe, na pustynną do Sydney została przyjęta bez zastanowienia i atmosfera
poprawiła się momentalnie. W Alice Springs uzupełniamy zapasy i ruszamy. Tym
razem otrzymaliśmy od pustyni to, czego oczekiwaliśmy. Kolejne dni jedziemy już
dużo wolniej. Droga wygląda tak, jakby nikt jej nie używał od tygodni jeśli w
ogóle można to było nazwać drogą. Często musieliśmy korzystać z nawigacji by w
ogóle zorientować się, w którym kierunku podążać. Po drodze zajeżdżamy do
Cooper Pedy, miasta w którym z powodu gorąca ludzie postanowili przenieść życie
pod ziemię. Nie wynieśli się stąd jednak, pokłady drogocennego opalu zatrzymały
chciwych w tak nie przyjaznym środowisku.
Kolejne półtorej
tygodnia przemierzamy kilka tysięcy kilometrów po drodze odwiedzając pojedyncze
domy ludzi, którzy pokochali pustynię i zapragnęli żyć z dala od innych (300 km
do sąsiada). Nie obyło się też bez problemów.
Pewnego dnia wypatrzyliśmy dingo
i chcąc cyknąć kilka fotek zatrzymaliśmy auto. Po kilku sekundach silnik zgasł
i już nie chciał ruszyć ponownie. O popchnięciu kilkutonowego czołgu nie było
nawet mowy. Serca mieliśmy w gardłach. Nasłuchaliśmy się opowieści o podobnych
przypadkach i mijaliśmy miejsca podobnych zdarzeń oznaczone teraz krzyżami z
imionami zmarłych. W takich przypadkach, podobno, trzeba pozostać przy aucie,
jedynym źródłem cienia, podzielić zapasy na ok. 7 dni i czekać, może ktoś będzie przejeżdżał nieopodal. Łatwo powiedzieć. Trochę spanikowani forsujemy akumulator
i rozrusznik, i po jakimś czasie cud, ruszamy dalej nie zatrzymując auta przez
resztę dnia, by naładować baterię.
Tak nam minęło dwa i pół tygodnia. Nigdy nie
sądziłem że pokocham pustynię tak bardzo. Przepiękny czas w dzikim terenie,
codziennie w kurzu, pocie i i potężnym upale bez szans na szybki prysznic.
NIESAMOWICIE !!!